Recenzja książki "Widmowy Zagon" autorstwa M. Mortki

    Poprzez nawał pracy marzec był u mnie czytelniczo bardzo słabym miesiącem. Udało mi się przeczytać tylko dwie książki. Już znacie jednak mnie na tyle, że pewnie wiecie, że świat może się walić, a nowego Mortki sobie nie odpuszczę. Dlatego premierowo przeczytałam „Widmowy Zagon”, ale oczywiście nie miałam kiedy się zabrać za recenzję, więc dostajecie ją z małym poślizgiem. Jak wypada finałowy tom przygód Madsa?


    Opis od wydawcy:

    Finałowy tom cyklu o Straceńcach Madsa Voortena, który czytelnicy pokochali za rozmach, epickie sceny walk i wspaniałych bohaterów.

    Mówią, że Jaszczur został ciężko ranny, lecz czy śmiertelnie? A jeśli żyje, to gdzie się schronił? I czy wojna o Rozkrzyczane Krainy wreszcie dobiegnie końca?

    Ciała pokonanych Bękartów skuwa mróz nocy, ale w sercach tych, którzy przetrwali bitwę pod Brzaskiem, nie ma radości. Bo zagrożenie nadal czai się wśród mgieł i skał, a Mads Voorten, jedyny, który umiał dać innym nadzieję, sam nie potrafi jej już odnaleźć.

    Do obozu Wiatru znów przybywa elf Gwaine, a Bielik, wiedziony przeczuciem, co rusz spogląda ku Górom Leża. Tymczasem do garstki straceńców przystaje tajemniczy mag Skalmir. Są tacy, którzy wątpią w czystość jego intencji.

    Czy zima w końcu ustąpi wiośnie, a przemoc miłości?


    Trochę obawiałam się tego tomu po sytuacji, w jakiej zastała nas końcówka poprzedniego. Szczególnie, jak bardzo to wszystko wpłynie na Madsa. Jednak autor dość zręcznie rozegrał ten wątek już na początku książki, przyprawiając mnie jednocześnie o mini zawał. Sprawiło to niestety też to, że dwa wątki od razu dawało się przewidzieć do końca, ale niestety coś za coś.

    

    Styl pana Mortki nadal utrzymuje się na bardzo dobrym poziomie i książka mimo całej powagi bawi oraz wciąga tak, że czyta się ją błyskawicznie. 

    Bardzo podobało mi się połączenie Bielika i wrony, em, przepraszam, kruka, we wspólnej podróży. Dodatkowo dzięki swojej perspektywie chłopak mocno zyskał i nawet nie przeszkadzało mi rzucanie niektórymi wyjaśnieniami jego życia w twarz. Jego irytujące momentami zachowanie z poprzednich tomów zyskało sporo sensu i w końcu mogę powiedzieć, że go rozumiem. Niekoniecznie mi podszedł jego wątek ala romantyczny, ale przynajmniej był poprowadzony dość spokojnie i bardziej na zasadzie prawdziwej więzi.

    Dopowiedziane zostają też historie Elinaare i Oriany, a spory rozwój dostaje Skalmir. Najbardziej w tych wątkach przypadła mi do gustu konfrontacja Elinaare z przeszłością i swoim „byłym”.   


       Obawiałam się lekko zakończenia, bo było coraz bliżej, a coraz więcej wątków zostawało niezamkniętych, ale niepotrzebnie. Autor bardzo zręcznie wszystko rozegrał, szczególnie finałowe starcie, a wszyscy bohaterowie dostali zarys przyszłych losów lub planów, ale bez zbędnego słodzenia, a mocno realistycznie i „zobaczymy, czy wyjdzie, ale przynajmniej teraz mamy szansę spróbować”. Pokonanie wroga nie rozwiązało więc automatycznie wszystkich problemów.

    Co do rozstrzygnięcia finałowego starcia, miałam różne teorie i przypuszczenia, ale ostatecznie uważam je za całkowite mistrzostwo, mimo że w jednym momencie totalnie mnie zaskoczyło. Do tego stopnia, że po jednym dialogu zaczęłam się histerycznie śmiać, bo był tak dobrze podbudowany, a z drugiej strony całkiem absurdalny w założeniu i to w tym pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nawet spytałam Sigmy, czy mogę jej zaspojlerować koniec i wtedy histerycznie śmiałyśmy się we dwie.


    Cieszę się, że ostatnią scenę obserwujemy jakby z daleka i bez szczegółów. Zostawia to wielkie pole do domysłów i wyobrażania sobie końca w takich szczegółach, jak każdemu pasuje, a wcale nie towarzyszyły mi przy niej mniejsze emocje niż gdybym dostała ją wprost i z perspektywy głównych bohaterów. Nie będę ściemniać, że łezka mi się w oku nie zakręciła.

    

    Naprawdę momentami kusiło mnie tutaj dzisiaj rozpisać się bardziej, ale już wystarczy, że Sigmie pospojlerowałam i wam nie będę psuć zabawy. Sięgajcie sami po książkę, bo warto!


    Nie wiem, z czego to wynikało, ale w książce zdarzyło się bardzo dużo literówek i innych potknięć w stosunku do poprzednich tomów z cyklu. Nie jest to jeszcze poziom książek Papierowego Księżyca, ale nadal coś poszło mocno nie tak. 

    Co do oprawy graficznej, to jak zwykle akurat nie mam się do czego przyczepić, chociaż nadal niekoniecznie jestem przekonana do doboru kolorów. Mimo wszystko pan Piotr Sokołowski jak zwykle moim zdaniem zrobił super robotę. Do książki dołączona jest też mapa, której bardzo mi brakowało przy lekturze poprzednich części z cyklu, więc doceniam, oraz super zakładka.


    Podsumowując, naprawdę żałuję, że to koniec mojej przygody z Madsem. Mimo że seria ma wady, którym nie da się zaprzeczyć, to nadrabiała humorem i wartką akcją. Nawet nie wiem, kiedy zdążyłam się tak zżyć z tymi postaciami, nawet jeśli częściowo mieliśmy do czynienia z antybohaterami. Całość polecam waszej uwadze, ale zdecydowanie swoją przygodę z serią zacznijcie od prequeli.


    Recenzje poprzednich tomów znajdziecie tutaj:


    Recenzje innych książek autora:

    Drużyna do zadań specjalnych

    Morza Wszeteczne

Komentarze

Popularne posty