Recenzja książki „Nie ma tego Złego”

 

„Z polityką jest jak ze zbrodnią. Jeśli raz w nią wdepniesz, nigdy się nie wygrzebiesz.”


Jakiś czas temu An dodała recenzję książki „Przed wyruszeniem w drogę”, a ja, jako że skończyłam właśnie czytać pierwszą część przygód Kociołka i jego drużyny do zadań specjalnych, uznałam, że czemu by do kompletu nie napisać czegoś o tej historii. 


A zdecydowanie jest co pisać. 


Ostatnio mam chyba szczęście do fantastyki polskich autorów. Wcześniej trafiłam na naprawdę świetną debiutancką serię „Demony Welesa”, którą recenzowałam ostatnio, a teraz całkowicie przepadłam w książce pana Marcina Mortki. Mam nadzieję, że na tym moja dobra passa się nie wyczerpie i uda mi się trafić na kolejne perełki.


Bo, trzeba to przyznać, „Nie ma tego Złego” jest naprawdę świetną książką, co widać zresztą już od pierwszych stron. 





AUTOR: Marcin Mortka

WYDAWNICTWO: Wydawnictwo SQN

ROK WYDANIA: 2021

LICZBA STRON: 400

GATUNEK: fantasy


„Jedni mówią, że Złe to kraina za Gwiżdżącymi Górami. 


Inni utrzymują, że Złe to wszyscy, których Dolina wygnała, w tym magowie. Mieszkają w górach i hodują w sobie nienawiść, aż nie mogą jej znieść – wtedy sięgają po oręż i ruszają do ataku. 


Są też tacy, co twierdzą, że Złe to moc. I że to ona zmienia ludzi w bestie.


Edmund zwany Kociołkiem, niegdyś żołnierz w armii księcia Stefana, dziś spełniony mąż i ojciec, a do tego karczmarz słynny na całe Wichrowiny, wdepnął w bagno, które podejrzanie zalatuje Złem. Razem ze swą drużyną do zadań specjalnych – socjopatycznym elfem, goblinem zwiadowcą, pełnym tajemnic guślarzem, charakternym krasnoludem i jednym z ostatnich prawdziwych rycerzy Doli – otrzymał zlecenie, które okazało się czymś więcej niż zwykłe dostarczanie przesyłek czy osłanianie karawan. 


Karczemne bijatyki, dworskie spiski, nocne biesiadowanie, walka z potworami, a do tego kuchnia taka, że palce lizać!  


Przekonaj się, co jeszcze czeka na Ciebie w Dolinie!” 


„Nie ma tego Złego” to książka, która wciąga od samego początku i nie wypuszcza aż do końca. Głównym bohaterem jest Edmund syn Edvarda, zwany przez większość Kociołkiem. Na co dzień prowadzi karczmę z żoną, ale co jakiś czas zdarza mu się brać udział w najróżniejszych misjach. I to właśnie w trakcie takiego zlecenia poznajemy jego oraz resztę drużyny. 


Zadanie na szczęście zostaje zrealizowane, a na grupę czekają sława oraz pieniądze. Problem w tym, że za popularnością idzie też niebezpieczeństwo, o czym Kociołkowi dosadnie przypomina jego żona. By zadowolić Sarę, a jednocześnie nie kończyć całkowicie ze zleceniami, Edmund postanawia udać się do księcia Stefana i wyprosić lub wynegocjować jakoś ochronę dla jego bliskich i rodzinnego interesu. Jednak sprawa okazuje się nie być taka prosta i cała drużyna kończy w Dymie, by pomóc podwładnym księżnej Yanny w rozwiązaniu sprawy tajemniczego lubego kobiety oraz jeszcze bardziej zagadkowych zaginięć statków i karawany. Jak to oczywiście bywa, z początku dość proste zadanie komplikuje się na każdym kroku. W sprawę wchodzą bowiem mroczne siły, z którymi z trudem radziły sobie całe wojska, nie mówiąc już o niewielkiej drużynie mającej do pomocy jedynie starego rycerza oraz barda. 


To, co trzeba przyznać, to to, że fabuła jest świetna. Z jednej strony dość prosta, pełna tropów typowych dla fantastyki, na których widok człowiek uśmiecha się z sentymentem. Z drugiej za to niejednokrotnie zaskakuje, a do tego trzyma w napięciu aż do ostatnich stron  mimo wielu zabawnych momentów. Moim absolutnym faworytem (i chyba nie tylko moim) jest wątek „ogona”, przy którym myślałam, że uduszę się ze śmiechu. Wszystkie sytuacje wypadają bardzo naturalnie, nie ma niczego, co nie pasowałoby do reszty fabuły. Bohaterowie wpadają na rozwiązania na tyle logiczne oraz pomysłowe, by nic nie zgrzytało, a oni nadal pozostawali po prostu zwykłymi ludźmi (lub nieludźmi, ale mniejsza o to). W historii nie uświadczy się niesamowicie uzdolnionych postaci, wybrańców czy innych tego typu spraw, nawet w drugim planie. Jedynie Złe można do tego zaliczyć, bo, trzeba przyznać, jest naprawdę poważnym, potężnym zagrożeniem, ale jak się okazuje, wystarczy odrobina farta, sprytu oraz umiejętności, by w pewnym stopniu je przegnać. 


Pan Marcin w powieści wykreował kawałek naprawdę ciekawego świata, pełnego tropów znanych nam już z wielu historii fantasy, a zarazem przedstawionego i opracowanego tak, że nie da się w nim nie przepaść. Niby niewiele jego aspektów zostaje wyjaśnionych w książce, ale mimo to nie da się pogubić, bo wszystko można bardzo łatwo wywnioskować. Czytelnik dostaje tyle informacji, ile potrzebuje, by odnaleźć się w tekście, którego narratorem jest Kociołek. O, właśnie, jeżeli już wspomniałam o narracji, to jest to jedna z tych niewielu książek, które fenomenalnie poradziły sobie z pierwszą osobą, a główny bohater ani na moment nie irytował. Język jest idealnie dopasowany do bohatera, a sposób relacjonowania wydarzeń wpływa na to, jak lekko czyta się książkę. Jedyne, co mnie nieco bolało, to brak większych opisów wyglądu postaci. Nie przeszkadzało to zbytnio w czytaniu i to wynik prawdopodobnie z tego, że sam Kociołek zna swoich towarzyszy i nie przywiązuje wagi do ich wyglądu, ale moja artystyczna dusza cierpiała. Panie Marcinie, jeśli pan to kiedykolwiek przeczyta, niech pan mi zdradzi, jak wyglądał Głuszec. Jednak mimo że same opisy poza tymi dotyczącymi miejsc należą momentami wręcz do szczątkowych, nie odbiera to nic świetnemu stylowi autora. Zresztą gdy już coś zostaje opisane, to pan Mortka robi to w taki sposób, że nie da się nie wczuć w klimat. Świat wydaje się wręcz namacalny w swoim brudzie, gwarze oraz przyjemnej, znajomej zwyczajności średniowiecznych miast.


No dobrze,  co z bohaterami? Jest ich dość sporo. Sam Edmund jest sprytnym, choć raczej prostym człowiekiem, który zazwyczaj twardo stąpa po ziemi i potrafi poradzić sobie z zagrożeniem nie tylko w formie wrogiego żołnierza czy najemnika, ale i z klientami w gospodzie, drużyną oraz własnymi dziećmi. Tylko teściowej nie zdołałby za nic pokonać. To, że jest kucharzem, doskonale widać w całej historii – nie tylko gotuje dla wielu osób, ale i zwraca uwagę na to, jakie jedzenie podają w innych karczmach. 


Poza nim w drużynie znajdziemy starego guślarza Żychłonia, który roztacza raczej ojcowską aurę i trzyma się swej magii, chociaż jeśli chce, to i przywalić potrafi. Krasnolud Gramm, zwany nie bez powodu Majstrem, to typowy przedstawiciel swojej rasy: kłótliwy, marudny, skory do bójek i alkoholu. Przy tym jednak potrafi stworzyć niemalże wszystko. Zwierzak, goblin, momentami sposobem bycia przypomina dziecko, jest jednak nie tylko na swój sposób inteligentny, ale i niebezpieczny. Wydaje się jednak tą najbardziej pocieszną postacią, zupełnie odmienną od reszty, a jego logiki nie da się nie zrozumieć. Na uwagę zasługuje też Urgo, rycerz Doli, jedyny członek drużyny, którego lubi teściowa Kociołka. To niesamowicie miły i pobożny mężczyzna, który jednak wie, jak zadać cios mieczem, kiedy trzeba.


Z całej drużyny moim absolutnym faworytem jest za to elf Eliah. Zupełnie nie przypomina znanych nam z innych historii przedstawicieli swojej rasy. O nie, to cichy, niebezpieczny typ, który zdaniem większości cały czas przywodzi na myśl mordercę i socjopatę. W sumie może i trochę prawdy w tym jest… Mimo wszystko Eliah ma w sobie też troszkę tej miękkiej strony, tylko na swój własny, elfi sposób, chociaż potrafi niepokoić samą obecnością. No i po prostu nie da się go nie kochać, nawet jeśli powie raptem pięć zdań na całą książkę. A może nawet i mniej...


Drugoplanowe postacie też zasługują na uwagę, szczególnie bard Głuszec, którego wręcz pokochałam. Prawdopodobnie dlatego, że cierpię ostatnio przez deficyt muzyków w książkach fantasy pełniących rolę większą niż bohater epizodyczny. 

Głuszec jest nie tylko stereotypowym gadatliwym minstrelem oglądającym się za przystojnymi mężczyznami, ale i inteligentnym człowiekiem, który wie, na co go stać. Nie ryzykuje bez powodu, dlatego podczas walk drużyny zazwyczaj znika nie wiadomo gdzie, by, jak się okazuje, dość często uratować sytuację. Zwyczajnie wie, że do tego nadaje się bardziej niż do machania mieczem. Jednak podczas finałowego starcia wykazuje się wyjątkowo dużą odwagą, a podczas jego późniejszej rozmowy z księżną tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to jeden z moich ulubionych bohaterów. Mam cichą nadzieję, że jeszcze kiedyś powróci w którejś części. 


Niewątpliwie cudowną postacią jest też żona Kociołka, Sara. Naprawdę, jej nie da się nie polubić. Za to listy, które pisze do niej Edmund, sprawiają, że niejednokrotnie czytelnik uśmiecha się pod nosem, świadomy, jak łatwo bystra kobieta jest w stanie odczytać z nich ukrywaną przez męża prawdę. Ba, sam Kociołek zdaje sobie z tego sprawę. Bez Sary cały ten ich przybytek już dawno by upadł. 


Strona wizualna książki też jest cudowna. Grafika na okładce prezentuje się fantastycznie, a do tego idealnie pasuje do treści. Zresztą początki rozdziałów też wyglądają ładnie. W środku nie dostrzegłam żadnej literówki, a miękka okładka ze skrzydełkami należy do solidnych. Koniecznie trzeba zwrócić też uwagę na stronę z informacjami, bo poza suchą listą nazwisk, informacją o prawach zastrzeżonych i adresami stron internetowych pojawia się m.in. prośba o podawanie nazwisk tłumaczy podczas cytowania książek zagranicznych, a także podziękowanie dla osób zaangażowanych w proces wydawniczy (wymienionych oczywiście pod spodem z imienia i nazwiska). Poznajemy nie tylko osoby odpowiedzialne za szatę graficzną i korektę oraz redakcję, ale i finanse, produkcję, sprzedaż, e-commerce i zarząd. Specjalnie sprawdziłam książki innych wydawnictw i w nich nie znalazłam nic takiego, więc dla Wydawnictwa SQN należą się podwójne gratulacje. A tak na marginesie to ta strona została naprawdę dobrze rozplanowana.


Podsumowując, „Nie ma tego złego” to książka, która pokazuje, że nie potrzeba, nie wiadomo ilu, stron, setki intryg oraz wymyślnego świata, by stworzyć naprawdę świetną powieść. Niesamowite jest to, jak ludzcy okazują się wszyscy bohaterowie, nawet ci szlachetnie urodzeni, a do tego każdy dostaje charakterystyczne cechy oraz zachowania, przez które nikt potencjalnie znaczący dla historii nie znika gdzieś we tle jako część tłumu. Jedyne, na co można lekko narzekać, to ilość przekleństw, jednak jestem w stanie ją zrozumieć. Wszak mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową, a i bohaterowie nie są cnotliwymi pannami. Mimo wszystko chwilę trwało, zanim przyzwyczaiłam się do słownictwa w powieści. Ogólnie zaś mamy tu do czynienia z naprawdę dobrą książką, przy której chyba nie można się nudzić. Lekki język, świetnie skonstruowana historia i bohaterowie to duże atuty „Nie ma tego Złego”. Czytanie tej powieści jest jak spotkanie ze starym przyjacielem – niby wiemy, czego się spodziewać, ale jednocześnie wita nas sporo niespodzianek i zmian, a do tego sentyment chwyta za serce i nie chce puścić. Ta książka to świetna pozycja dla wszystkich fanów fantastyki, a także tych, którzy dopiero zaczynają z gatunkiem i szukają dobrej, lekkiej historii doskonale wykorzystującej znane już motywy. W końcu nawet odgrzany kotlet może smakować niesamowicie, jeśli podany zostanie przez Kociołka w karczmie Pod Kaprawym Gryfem. 



Komentarze

Popularne posty