Recenzja książki „Martwe Jezioro”

 Ci z was, którzy przeczytali już kilka moich recenzji, z pewnością zauważyli, że bardzo lubię twórczość Marcina Mortki. Może nie jestem tak zagorzałą fanką, jak An, jednak nie można ukryć, że w twórczości tego autora jest coś takiego, co sprawia, że od jego książek nie sposób się oderwać. Szczególnie mocno odczułam to, gdy w moje ręce trafiło poprawione wznowienie „Martwego Jeziora”, pierwszego prequela nowej serii pana Mortki, „Straceńców Madsa Voortena”. Książka ta ma, co prawda, zaledwie nieco ponad 300 stron, jednak każdy wie, że są pozycje, które mimo niewielkiej objętości dłużą się w nieskończoność. Ta na szczęście do nich nie należy. Wręcz przeciwnie, pochłonęłam tę historię w jakieś dwa dni, a i to tylko dlatego, że niestety musiałam raz na jakiś czas odwiedzić szkołę (czyli codziennie, bo trochę głupio nie pojawić się w pierwszym pełnym tygodniu). 



AUTOR: Marcin Mortka 

WYDAWNICTWO: SQN

LICZBA STRON: 366

ROK WYDANIA: 2022

GATUNEK: Fantasy 

„Kiedy niebo przesłania cień smoczych skrzydeł...

Pięcioro podróżników,

cztery tajemnicze cele,

jedna bardzo niebezpieczna wyprawa.

Weteran krwawo rozpędzonego powstania Mads Voorten nie życzył sobie towarzystwa przy przeprawie przez owiane złą sławą Martwe Jezioro, ale przeznaczenie sprawiło, że połączył siły z oschłą Smoczą Strażniczką, gniewnym głuchoborskim rycerzem, przewodnikiem Okrajcem, milczącym pohorskim wojownikiem oraz krukiem mówiącego ludzkim głosem. Towarzystwo, którego sobie nie życzył, okazało się jednak dopiero początkiem jego problemów.” 


Na sam początek jedna bardzo ważna informacja. Powtórzę to, co napisałam już wcześniej, tylko bardziej dosadnie, w razie gdyby ktoś nie załapał, bo wiem, że zdarza się, gdy człowiek czyta szybko i niezbyt uważnie. Czytałam wznowienie, wersję poprawioną, z tego roku. Nie było mi dane dostać w swoje ręce książki z 2011 i bardzo mnie to cieszy, gdy widzę opinie na chociażby lubimyczytać. Dlatego każdemu, kto jeszcze nie zapoznał się z “Martwym Jeziorem”, radzę zrobić to samo i sięgnąć po wersję poprawioną. 

Teraz jednak przejdę do samej recenzji. Nie wiedziałam, czego tak naprawdę mogę się spodziewać, bo An, jędza okropna, nie dała mi zbyt wielu spojlerów. Miałam tylko pojęcie o tym, że „Martwe Jezioro” będzie miało cięższy klimat niż seria o Kociołku. I chyba właśnie to sprawia, że tak mnie kupiła. 

Typowy dla pana Mortki humor, na szczęście, nadal jest, tym razem powiązany przede wszystkim z postacią pewnego wyjątkowo gadatliwego ptaka, oficjalnie kruka (chociaż sama parsknęłam śmiechem już na pierwszej stronie). Poza tym jednak powieść pozostaje bardziej ciężka i mroczna, z klimatem niebezpieczeństwa, któremu trudno się oprzeć, bo każda kolejna strona uzależnia coraz bardziej. 

Co do samej fabuły, powiem tu o niej tylko w kilku słowach – jest naprawdę dobra i solidna. Częściowo przez to, jak niezwykły świat wykreował autor, pełen różnych, przeklętych narodów, z krążącymi po niebie zdecydowanie niebezpiecznymi jaszczurkami, czasem zbyt inteligentnymi, by człowiek poczuł się chociaż odrobinę bezpiecznie. Na bohaterów czyhają różne niebezpieczeństwa i chociaż można się domyślić, że wszyscy w końcu się z nich jakoś wydostaną, nie przeszkadza to zbytnio w lekturze. Jedyne, co może odrobinę zirytować, to to, że tak naprawdę każdy wyjawia Madsowi swój cel tak, jakby ten był terapeutą, a dopiero po pewnym czasie bohaterowie myślą, że hej, on im nic o sobie nie powiedział. Chociaż nie jest to duża wada, bo nie tylko da się to jakoś w miarę logicznie wyjaśnić, ale i nie przeszkadza zbytnio podczas samego czytania. 

Reszta bohaterów na pewno się wyróżnia. Chociaż teraz, po kilku miesiącach od przeczytania nie jestem w stanie przypomnieć sobie z marszu imienia żadnego z nich, wciąż wiem, kim byli i jakie cechy charakteru posiadali. Sam Mads to z kolei postać, której w prawdziwym życiu na pewno bym nie polubiła – mężczyzna jest zbyt blisko uznania go przeze mnie za socjopatę, zdecydowanie za często się drze i rozkazuje innym. Jest jednak doskonałym dowódcą, a jako do bohatera książkowego poczułam do niego pewną sympatię. Troszkę nawet żal mi chłopa.

Chociaż moim ulubieńcem nadal pozostaje pewien elf. A po nim wrona… znaczy kruk.

Po czym najbardziej można poznać, że jest to starsza książka autora? Otóż mamy w niej opisy bohaterów. Takie z prawdziwego zdarzenia. Przyznam, że w pierwszej chwili aż trudno było mi w to uwierzyć, jednak dowiadujemy się, jak prezentuje się każda postać! I chociaż trochę brakowało mi tego wyłapywania i łączenia w całość strzępów informacji, jednocześnie poczułam odrobinę zadowolenia, że nie muszę tego robić.

Czy „Martwe Jezioro” to jakaś wybitna książka? No nie. Nie jest wyjątkowo odkrywcza czy bardzo wymagająca. To kawałek wciągającego, klimatycznie dość mrocznego, jednak językowo lekkiego fantasy, które pochłonąć można w jeden dzień. I chociaż książka ma swoje lekkie wady, trudno mi jej nie polubić. Doszło nawet do tego, że wylądowała u mnie odrobinkę wyżej niż seria o Kociołku, chociaż nie wiem, jak będzie sprawa się miała, gdy przeczytam resztę części. Każdemu jednak, kto chce zapoznać się z serią „Straceńcy Madsa Voortena”, serdecznie polecam tę książkę i zaczęcie swojej przygody z Madsem właśnie od niej. 


Inne recenzje książek autora:

„Przed wyruszeniem w drogę": recenzja An oraz recenzja Sigmy

„Nie ma tego Złego” – recenzja Sigmy

„Głodna Puszcza” – recenzja Sigmy

„Skrzynia pełna dusz” – recenzja An

„Koszyczek dla Doli” – recenzja An

„Martwe Jezioro” – recenzja An

„Druga burza” – recenzja An

„Mroźny szlak” – recenzja An

„Utracona godzina” – recenzja An

„Morza Wszeteczne” – recenzja An

„Wyspy Plugawe” – recenzja An

„Zaułki St. Naarten” – recenzja An


Komentarze

Popularne posty