Recenzja książki "Morza Wszeteczne" M. Mortki

    Chociaż uwielbiam pana Marcina Mortkę, to „Morza Wszeteczne” zabierałam się dziwnie długo. Zawsze było coś innego do przeczytania na już i seria odkładała się w czasie. W końcu udało mi się jednak wrzucić ją w grafik, czego zdecydowanie nie żałuję.


    Opis od wydawcy:

   Był czas, gdy deliriańscy demoniczni książęta zapragnęli zawładnąć morzami i zbudowali w tym celu siedem wspaniałych liniowców. Wiele lat później, w wyniku zadziwiającego splotu okoliczności, pirat Roland zwany Wywijasem został kapitanem jednego z nich. Mógłby się tym szczycić, gdyby tylko umiał rozgryźć jego tajemnice.

    Jak otworzyć drzwi na pokłady działowe? Co robi w szafie rycerz w pełnej zbroi? Co oznaczają tajemnicze magiczne symbole na każdym kroku i czemu galion wyje i rzęzi? Żegluga na „Błędnym Rycerzu” będzie nie lada wyzwaniem:

    Ale co tam... Czy z Rolandem coś może się nie udać?

    Przygotować się do abordażu!


    Na początku miałam pewne problemy z wczuciem się w książkę. Styl pana Mortki jest jak zwykle specyficzny: pełen humoru momentami na granicy absurdu, a i wrzucenie dosłownie w środek akcji nie pomagało. Szybko poznajemy też dość sporą część załogi, przez co na początku miałam problem, żeby ich rozróżnić. Po początkowych rozdziałach wszystko jednak się stabilizuje, sytuacja klaruje, a ja dałam się książce pochłonąć.


    Roland okazał się dość ciekawą postacią, bo niecodziennie głównym bohaterem zostaje tak naprawdę postać negatywna. Wywijas mimo wciągnięcia w „wielką politykę” nadal pozostaje piratem. Przeklina, łupi, niekoniecznie dba o swoich ludzi, a troszczy się przede wszystkim o siebie i swoje problemy. Nie jest wierny żadnej ze stron, a zależy mu głównie na zdjęciu ciążącej na nim klątwy i rozwikłaniu tajemnic liniowca, którym przyszło mu dowodzić. Jego przeszłość też jest intrygująca, mimo że nie jakoś odkrywcza.

    Na drugim planie też przewijają się interesujące postacie. Moim faworytem pod względem pomysłowości jest lekarz kanibal Berbeluch, ale polubiłam też szalonego szamana Baobaba, diabła, Grzmota, mimo że jego wypowiedzi zlewane w jeden ciąg znaków czytało mi się źle, archiwistę Apolinarego i mogłabym tak wymieniać jeszcze długo, bo autor zdecydowanie postarał się, żeby każdą postać coś wyróżniało. Najbardziej intrygującą postacią z tła okazał się Seamus i zdecydowanie podobało mi się końcowe rozwiązanie jego wątku.


    Nie da się ukryć, że książka stoi humorem i to moim ulubionym jego rodzajem. Nie jest to zlepek przypadkowych scen humorystycznych, a raczej naturalne towarzyszenie fabule prowadzące do czegoś konkretnego. Wiem, że jednak nie wszystkim może się spodobać, bo dość często ociera się o absurdy. Jednak ja jestem zachwycona, szczególnie scenami z „mordą w kubeł”, diabłem handlującym podręcznikami językowymi i zeszytami ćwiczeń, motywami powracającymi w najmniej spodziewanym momencie, a nawet pięknym zakończeniem, gdzie autor żartuje sam z siebie: „ Rozumiem — sapnął diabeł. Poszukam, powęszę, spotkam się z paroma ludźmi. Muszę znaleźć jakiegoś jełopa, który to wszystko opisze.”


    Niestety w książkę momentami wkradło się trochę chaosu. Niektóre sceny musiałam czytać dwa razy, żeby połapać się w akcji, świat przedstawiony też opisany jest dość skromnie i trzeba się skupić, żeby się nie pogubić. Oszczędne opisy miejsc i postaci są jednak typową cechą pana Mortki, więc stali czytelnicy powinni być do tego przyzwyczajeni.


    Zakończenie szczególnie przypadło mi do gustu. Nie jest super szczęśliwe, a niejednoznaczne i niespodziewane. Dawno jakiejś książce nie udało się mnie tak zaskoczyć, co zdecydowanie oceniam na plus.


    Podsumowując, dostałam bardzo solidną książkę zawierającą wszystko, co uwielbiam w twórczości pana Mortki. Zdecydowanie wam polecam, a ja powoli zabieram się za kolejną część, więc zostańcie na pokładzie!

Komentarze

Popularne posty