Recenzja książki „Kroniki belorskie”
„Bo ja przecież nie byłam nawet żoną. Owszem, matką dziecka. Przyjaciółką na czas krótkich przyjazdów, o których nigdy nie wiedziałam zawczasu. Miną trzy lata, potem kolejne dwa i… Niestety, ja też aż nazbyt dobrze wiedziałam, jak to bywa. Więc czy warto było w ogóle wpuszczać go do swojego życia?”
Ci, którzy obserwują moje recenzje nieco dłużej, wiedzą, że jestem fanką twórczości Olgi Gromyko, a szczególnie jej „Wiernych wrogów”. Nie jestem z kolei zbyt dużą zwolenniczką zbiorów opowiadań, dlatego tyle czasu zabrało mi wzięcie się za „Kroniki belorskie”, czyli ostatnią część serii „Kroniki belorskie”. Tak, ktoś nazwał ten tom tak samo, jak całą serię. Nawet nie wiecie, jak kłopotliwe było przez to poszukiwanie tej książki.
W każdym razie początkowo planowałam przeczytać tylko jedno opowiadanie ze zbioru, czyli „Wnyki na nekromantę”. Czemu? Powód był bardzo prosty – ta historia to kontynuacja losów Szeleny i Weresa, bohaterów znanych mi bardzo dobrze właśnie z „Wiernych wrogów”. Do reszty byłam nieco sceptyczna, bo nie sprawdziłam wcześniej, o czym są (ani nie przeczytałam nawet opisu książki z tyłu, hah), a przygody Wolhy nie są moimi ulubionymi pozycjami autorki.
TYTUŁ ORYGINAŁU: Белорские хроники
AUTOR: Olga Gromyko
LICZBA STRON: 560
ROK WYDANIA: 2019
GATUNEK: fantasy
„Rozległe są ziemie Belorii i zawsze jest na nich miejsce na wielkie czyny! Albo chociaż wesołą opowieść. Czy warto wierzyć w horoskopy? Czy aby na pewno niemowlęta są nieszkodliwe? Czy można komuś sprzedać pomyślny los? Na jaką przynętę łapie się nekromantów? Jak pozbyć się konkurencji? Co jest silniejsze: magia, wiara czy dębowa laga? Jeśli chcecie otrzymać odpowiedzi na te i inne pytania, oraz spotkać się ze starymi przyjaciółmi i poznać nowych, to jest książka dla was!”
Nawet nie wiecie, jaką przyjemnością było dla mnie odkrycie, że tak zasadniczo to z okresu okołowolhowego pojawia się tylko Len, w dodatku w formie małego berbecia. Poza tym jednak opowiadania dotyczą lat znacznie wcześniejszych i pozwalają czytelnikowi poznać mniej więcej wydarzenia pomiędzy właśnie książkami o Wolsze, a „Wiernymi wrogami”, stanowiącymi swoisty prequel całej serii.
W większości przypadków nie uświadczymy w „Kronikach belorskich” jakichś wielkich bitew czy ogólnie tego, do czego przyzwyczaiło nas high fantasy. Wojna, a raczej rebelia, co prawda, jest, ale opowiedziana w sposób dość humorystyczny i z perspektywy osób całkowicie zwyczajnych, mających po prostu pecha znaleźć się w samym środku wydarzeń.
Ale może ja zacznę od początku.
Większość opowiadań da się ułożyć chronologicznie, chociaż jest kilka takich, których w żaden sposób nie mogłam przypisać do osi czasu. Jednym z nich jest to, które nas wita, czyli „Gwiazdy są w porządku”. To króciutka, humorystyczna historia o rycerzu, który wierzył we wróżby i przed dokonaniem bohaterskiego czynu postanowił odwiedzić astrologa. Pechowo tego nie było i do wróżenia został zmuszony jego asystent. Wizyta skończyła się na tym, że nasz drogi rycerz postanowił się porwać na pokonanie smoka. Całe opowiadanie, bardzo krótkie, utrzymane jest w humorystycznym tonie, z zabawnym nieporozumieniem i plot twistem, który może i nie jest wyjątkowo wymyślny, ale absolutnie działa. Czy uważam tę historię za jakoś bardzo dobrą? Nie. Z pewnością była zabawna i przyjemnie się ją czytało, ale nic poza tym i pewnie szybko o niej zapomnę. Uważam jednak, że jest bardzo dobrym wyborem na rozpoczęcie zbioru.
„Nie dla kronik” – drugie opowiadanie w zbiorze, jedno z ostatnich chronologicznie i absolutnie jedno z najlepszych. Nawet zaczyna się grubo, od sporej ilości akcji, bo pewien mag postanawia uratować zmaltretowanego wampira, którego pochwycili ludzie. Kim jest? Dlaczego to zrobił? Na to pierwsze pytanie odpowiedzi wam nie dam, ale na to drugie już owszem. Otóż mag, należący zresztą do Rady Konwentu Magów, więc niebędący idiotą, ma pod opieką uratowanego wampirzego niemowlaka, w dodatku dość ważnego i pozostającego w ogromnym niebezpieczeństwie. Panowie łączą siły i postanawiają razem dostarczyć malca z powrotem do Dogewy, tam, gdzie jego miejsce. I nie tylko wpadają po drodze w kłopoty, ale i muszą poradzić sobie z małym dzieckiem. A ci z was, którzy mieli z takowymi do czynienia, wiedzą, jak trudne to potrafi być. Poza jednak humorem i sporą ilością akcji mamy tu sporo emocji. Olga Gromyko nawet w tak krótkiej historii potrafi świetnie zarysować osobowość bohatera, szczególnie maga, z którego perspektywy tak naprawdę poznajemy wydarzenia. Mamy odrobinę melancholii i winy z powodu niedawno zakończonej wojny, a do tego ciekawy rozwój relacji. I chociaż, jak mówiłam, za okresem okołowolhowym (o ile tak można to nazwać) nie przepadam, to „Nie dla kronik” jest dla mnie jednym z najlepszych opowiadań w zbiorze. Niesamowicie polubiłam bohaterów, szczególnie maga, który był po prostu ludzki. No i bawiło mnie, jak dwóch potężnych mężczyzn nie potrafiło poradzić sobie z uspokojeniem niemowlaka.
„Supełek na szczęście” to kolejne opowiadanie, które trudno umieścić gdzieś chronologicznie, choć dałabym je pod tym względem jako jedno z ostatnich. Poznajemy młodziutkiego, dość głupiutkiego Dańkę, który postanawia zabić pajęczycę. Chłopak dostaje od wioskowego czarownika supełki na szczęście za cenę dość wygórowaną, którą ten ma zapłacić po powrocie. Pytanie tylko, czy jego pomyślność podczas podróży i starcia naprawdę spowodowana jest supełkami od czarownika? Na to pytanie odpowiada chłopakowi uratowany wręcz cudem Dar, jedna z ofiar pajęczycy, która nie odeszła jeszcze z ziemskiego padołu (choć życia to trzymał się chyba tylko siłą woli). Postanawia mu nawet pomóc, by Dańka nie stracił całego swego dorobku. Na samym końcu autorka zdradza nam w jednym zdaniu, kim jest Dar i bardzo mi się ten fragment podoba. Ogólnie można stwierdzić, że Gromyko doskonale potrafi operować słowem, tak, aby niewielką jego ilością zrobić większe wrażenie niż całymi akapitami. „Supełek na szczęście” ma też momentami klimat nieco mroczniejszy, szczególnie przez opisy dotyczące kryjówki pajęczycy i tego, co dzieje się z ofiarami.
„Jeden do dwóch” to czwarta w kolejności chronologicznej historia. Opowiada o centaurze Triju, który wskutek pewnych niezbyt przyjemnych dla niego wydarzeń zmienia się w człowieka. Niezbyt mu się to podoba i chce odzyskać swoją prawdziwą postać, jednak do tego potrzebuje pomocy czarodzieja. Na całe szczęście poznaje Lessę, szakkarską księżniczkę, która w ramach podziękowania za ratunek postanawia zapoznać go z nadwornym magiem, Weresem. Tu też dostajemy aluzję co do tego, jak układa się prywatne życie Weresa, bo czarownik ma na ubraniu szare futro i Trij aż go pyta, czy posiada psa… Oczywiście mag zgadza się pomóc. Jednak czy Trijowi uda się wrócić do poprzedniego stanu? Oto pytanie. Całe opowiadanie stanowi przyjemną odskocznię po dwóch poważniejszych tekstach – jest lekkie i dość humorystyczne, a przy tym całkiem proste, bez wielkich zaskoczeń. Ma jednak znaczącą zaletę, którą jest pewna ilość przydatnych do lepszego zapoznania się z całym uniwersum nawiązań – zarówno do „Wiernych wrogów”, jak i ostatniego opowiadania w zbiorze. Jest również tym, które pomaga ustalić w dużym stopniu chronologię i domyślić się nieco na temat życia bohaterów. Do tego zresztą wrócę jeszcz przy ostatniej historii, która również będzie miała miejsce w Szakkarze.
„Wnyki na nekromantę” – druga chronologicznie historia i jednocześnie ta, dla której w ogóle sięgnęłam po “Kroniki belorskie”. Po Starminie krąży nekromanta z dość sporą urazą do Weresa. Z tego powodu mężczyzna decyduje się zabrać Szelenę na jakiś czas do akademii (ku niezwykłej „radości” Ksandera). Mimo niepokoju Szel korzystają też z propozycji zaprzyjaźnionej z nimi driady i oddają jej na jakiś czas małego Rojma, by chłopiec pozostał bezpieczny z dala od stolicy. Szelena za namową Katissy decyduje się złapać nekromantę. Sprawa okazuje się jednak znacznie bardziej skomplikowana. Całość okraszona jest typową akademicką atmosferą z grupą skorych do psikusów studentów i elementem humoru w postaci potyczek wieśniaków ze „smokiem”. Ma w sobie jednak nieco melancholii i, szczególnie pod koniec, dojrzałości oraz nadziei, z którymi kojarzą mi się również „Wierni wrogowie”. Autorka już na początku uwodzi w nim czytelnika pięknym, nieco niepokojącym opisem, dodaje nieco zabawnych momentów w postaci nauki studentów według Szeleny czy Weresa pilnującego dziecka w sposób typowy dla faceta oraz maga, by pod koniec, po całej akcji dać nam sporo melancholii i smutnej rzeczywistości z odrobiną nadziei w ostatnich akapitach.
„Nic osobistego” mieści się chronologicznie raczej całkiem niedługo po „Wnykach na nekromantę” i opowiada o dwóch kupcach, którzy próbują się wzajemnie pozabijać. Z tego powodu jeden z nich postanawia spotkać się z Wirrą – półkrwi elfką, minstrelką, która dzięki swemu specyficznemu darowi jest również najlepszym najemnym zabójcą w okolicy. Ci, którzy czytali „Wiernych wrogów”, Wirrę na pewno pamiętają – była tam małym dzieckiem, którego nie dało się nie polubić. Zresztą nadal tak jest, a dziewczyna wciąż pozostaje bystrą, pełną humoru postacią, choć nie tak niewinną i przyzwyczajoną już do swej nietypowej mocy. Dziewczyna decyduje się przyjąć zlecenie, jednak ofiara postanawia zapłacić więcej… i tak oto zaczyna się istna licytacja, który kupiec zapłaci więcej, a panowie nie mogą żyć normalnie ze strachu, że zaraz przebije ich sztylet elfickiej zabójczyni. Całość kończy się w sposób naprawdę zabawny i pasujący do charakteru Wirry. Przy tym, choć opowiadanie ma rolę głównie humorystyczną oraz służy za chwilę wytchnienia po poprzednich, nieco poważniejszych, jest naprawdę dobre i raczej nie zapomnę go wyjątkowo szybko.
„Sprawy boskie” to opowiadanie, które bez wahania umieściłam jako chronologicznie pierwsze. W końcu biedny Ksander nie został w nim jeszcze tymczasowym dyrektorem. To naprawdę lekka i absolutnie zabawna, nieco sarkastyczna historia o Mikole i Almitrze, dwóch młodzieńcach. Mikoł to nowicjusz w świątyni, który pewnej nocy zauważa na na cmentarzu maga. Oczywiście postanawia odstraszyć tego sługę diabłów, zaraz jednak okazuje się, że przegonienie czarownika nie będzie takie proste – młodzik pisze bowiem pracę dyplomową i wizyta na tym cmentarzu jest dla niego absolutnie niezbędna. Mikoł zderza się nie tylko z pomroką, ale i codziennością życia świątynnego, które wedle słów Almitra wcale takie święte nie jest. Sytuacja ta skutkuje pewną ciekawą decyzją ze strony nowicjusza. Opowiadanie jest niesamowicie zabawne i to jego główna rola. Raczej nie zapadnie mi na długo w pamięci, chociaż pewnie wielu studentów będzie utożsamiać się z Almitrem. Ja sama tego złośliwego maga niesamowicie polubiłam.
„Morówka i trzech magów” również ma przede wszystkim humorystyczną funkcję, choć przy okazji możemy poznać nieco informacji na temat potworów. Poznajemy tu dwóch świeżo upieczonych absolwentów Akademii Magii, Zielarstwa i Wróżbiarstwa w Starminie, Ważka i Temara, którzy mają problemy z potworem. Widać, że chłopacy nie mają pojęcia, co robią, a na wykładach to chyba spali… a do tego absolutnie przeraża ich Katissa, którą spotykają podczas swej przygody. Niby udają takich dorosłych, ale sama myśl o złości byłej wykładowczyni, gdyby poprosili ją o pomoc, napawa ich strachem. Chłopcy to momentami absolutne gamonie, przespali połowę zajęć, ale dyplomy jakoś zdobyli, a i czarować, gdy trzeba, całkiem nieźle umieją. Jeszcze się pewnie wyrobią. No i mimo wszystko są tak sympatyczni, że nie da się ich polubić, szczególnie jeśli samemu jest się w szkole lub niedługo po niej.
„Niezrównana moc sztuki” to historia o Lessie, którą znamy już z „Jednego z dwóch”. Malarka podczas podróży spotyka w lesie wilkołaka i postanawia sobie poradzić z nim w sposób dość nietypowy – otóż decyduje się namalować stwora, który jest tym na tyle zaskoczony, że nawet nie atakuje księżniczki. Do obrazu dołączają również rycerz i staruszka, których Lessa trzyma twardą ręką, by stworzyć dzieło sztuki. Całość, utrzymana w typowym dla Gromyko zabawnym tonie świetnie oddaje to, co czuje malarz… oraz biedni modele, bo to naprawdę niewdzięczna praca, nawet w najlepszych warunkach. A co dopiero w lesie w środku nocy… Czy całość zapadnie mi w pamięć? Raczej nie, choć szczerze śmiałam się z całego tworzenia obrazu i tego, że wilkołak oraz rycerz okazali się doskonale znać.
Ostatnie opowiadanie w zbiorze opowiada o wydarzeniach trochę późniejszych niż poprzednie. „Proroctwa i inne takie” to historia z rozmachem, przynajmniej w stosunku do poprzednich. Główną bohaterką jest Riona, dziewczyna z darem jasnowidzenia, która pechowo przepowiedziała własną śmierć. Obok niej rolę pierwszoplanowej postaci pełni jej młodszy brat, Darlaj, student magii, którego mogliśmy poznać już w jednym z poprzednich opowiadań. Wskutek naprawdę trudnych do uwierzenia wydarzeń ta dwójka wplątuje się w spisek mający na celu obalenie szakkarskiej królowej tyranki, któremu przewodzą mag – niedoszły zabójca władczyni – Tien i drugi mag, Kerren. Ten drugi to przypadek szczególnie ciekawy, bo, jak się dowiadujemy, jest nie tylko czarownikiem, ale i prawdziwym wilkołakiem, jednym ze spotykanych tylko w Szakkarze. O ile zakład, że mężczyzna to potomek Weresa i Szeleny? Riona chce wrócić do domu, Darlaj w sumie dobrze się bawi, choć wolałby nie dopuścić do śmierci siostry, a bunt okazuje się prostszy, niż mogłoby się wydawać. Mimo to dzieje się naprawdę dużo, a opowiadanie jest naprawdę świetne, pełne nie tylko akcji i humoru, ale i emocji oraz nawiązań (mamy chociażby wspomniane obrazy Lessy). Darlaj i Riona to postacie napisane naprawdę świetnie i bardzo od siebie odmienne. Widać też doskonale ich wiek. No i to, co absolutnie uwielbiam, to to, jak autorka przedstawiła relację rodzeństwa. Jest niesamowicie realistyczna – Dar to typowy młodszy brat, skory do psot i niesamowicie złośliwy, a jednak kochający siostrę. Niesamowicie go polubiłam, bo miał chłopak niesmaowitą charyzmę i charakter sprawiający, że w przyszłości poradzi sobie w życiu.
„Proroctwa i inne takie” to najdłuższe opowiadanie w zbiorze – liczy ponad 200 stron i spokojnie mogłoby robić za oddzielną książkę (zresztą z chęcią przeczytałabym całą powieść o Darlaju). Mimo to rozumiem doskonale, dlaczego znalazło się w książce wraz z innymi.
Gdybym miała wybrać najlepsze opowiadania z tej pozycji, byłyby to: „Wnyki na nekromantę”, „Nie dla kronik” i „Proroctwa i inne takie”. Najmniej podobało mi się „Gwiazdy są w porządku”, a reszta utrzymuje się na podobnym, bardzo dobrym, choć nie jakimś wybitnym poziomie. Bawiłam się naprawdę dobrze i polecam ten zbiór każdemu, kto lubi twórczość Olgi Gromyko lub ogólnie pełne humoru, sarkazmu opowiadania z nutą magii i akademickich klimatów.
„...A ja powiem, że czas nie uleczy
Choć ty sądzisz, że goi on rany
Ktoś na końcu dnia widzi wieczór
Ktoś u kresu nocy – poranek”
Komentarze
Prześlij komentarz