Recenzja książki „Smocza Straż. Mistrz Igrzysk Tytanów”
„Czegoś jednak nie rozumiał: to, że działał w dobrych intencjach, było dla Setha właściwie jeszcze gorsze. Oznaczało, że nie może ufać własnemu instynktowi.”
Pod koniec grudnia udało mi się skończyć czwartą część cyklu „Smocza Straż”, którym jest „Mistrz Igrzysk Tytanów”.
Tym razem Mull zabiera nas do rezerwatu Dolina Tytanów, gdzie władzę sprawuje Królowa Olbrzymów, równie potężna, co okrutna, szczególnie wobec smoków. Jednak trzyma władzę żelazną ręką, przez co jej królestwo staje się jedynym miejscem, w którym Kendra i jej przyjaciele mogą znaleźć przez chwilę schronienie.
Seth za to pragnie za wszelką cenę odzyskać wspomnienia, a droga prowadzi go do Humburga, najważniejszego miasta Doliny Tytanów gdzie demon Humbugiel organizuje Igrzyska. I chociaż wszyscy bohaterowie znajdują się w tym samym miejscu, nie oznacza to, że kłopotów robi się mniej – wręcz przeciwnie.
Ta część podobała mi się nieco mniej niż poprzednie, choć nadal pozostawała bardzo przyjemną lekturą. Tak samo jak poprzednio dzieli się na rozdziały z perspektywy Setha i Kendry, okazjonalnie także Knoxa czy Tess – z czego te pierwsze podobały mi się najbardziej. Częściowo na pewno miał na to wpływ charakteru Setha, który pozostaje charyzmatycznym, bystrym i nieco impulsywnym sobą, choć cały czas dorasta. Nawet jeśli akcja w pewnym momencie sama w sobie nie była wybitnie ciekawa, to już sam sposób wysławiania się chłopaka, jego sarkazm i ciekawe spostrzeżenia oraz zadawane pytania sprawiały, że aż chciało się czytać dalej.
Trochę zabrakło tego w przypadku rozdziałów z perspektywy Kendry. O ile w pierwszym tomie zaczęłam ją nieco lubić, o tyle z czasem znowu stała mi się całkowicie obojętna. Teoretycznie to typ postaci, które lubię – dojrzała, spokojna i racjonalna – jednak ciągle brakuje w niej czegoś, co sprawiłoby, że stałaby się nieco bardziej interesująca, żywa. Jakiejś cechy, która przykułaby uwagę w chwilach, gdy gdy perspektywa dziewczyny wysuwa się na pierwszy plan. Nawet Tess, mimo że występuje rzadko i widać po niej, że ma dopiero jakieś dziesięć lat, bardziej mnie interesowała przez swój sposób bycia i niektóre wypowiedziane słowa.
Trudno mi trochę pisać bez spoilerowania fabuły, jednak spróbuję wskazać, co podobało mi się w tym tomie, a co niekoniecznie wyszło.
Na pewno podobało mi się przedstawienie Doliny Tytanów i to, jak traktuje się tam smoki. Chociaż mimo mojej sympatii do Celebranta ani trochę mu nie kibicowałam, przeszło mi przez myśl, że popierałabym go w zniszczeniu tego rezerwatu. Sama bym mu nawet drzwi otworzyła. Interesująco też przedstawiono Humburg, miasto utrzymujące się przede wszystkim z Igrzysk, samych w sobie stanowiących ciekawą sprawę. Szkoda, że nie zostały nieco bardziej rozwinięte, bo miały duży potencjał, szczególnie ich druga, ta ukryta warstwa. Uważam, że został on trochę zmarnowany, a wszystko poszło bohaterom za… “łatwo” nie jest może odpowiednim słowem, ale oczekiwałam, że tak słynne Igrzyska, na których badanie niektórzy poświęcali całe życie, okażą się bardziej skomplikowane.
Gdy wspominałam, że rozdziały z perspektywy Setha podobały mi się bardziej, nie wspomniałam, że to częściowo przez drużynę, z którą przyszło mu podróżować i poznani w trakcie przygód sojusznicy. Troll pustelnik Hermo, Reggie, satyr Wirgiliusz, później Merek, Serena i oczywiście nieodłączny Calvin.
Szczególnie dwaj ostatni wypadają świetnie. Zabójca Smoków całkowicie naturalnie przejmuje w życiu nastolatka rolę swoistego mentora, widać, że stara się go chronić – momentami odniosłam wręcz wrażenie, że martwi się o dzieciaka bardziej, niż jego rodzona siostra. Mull nie daje nam nigdy jakoś wybitnie stworzonych relacji między bohaterami, więc nie jest to nie wiadomo jak wysoki poziom, ale dało się to odczuć. Seth ufa Merekowi i słucha go, z kolei Merek nie tylko przekazuje mu potrzebne informacje, ale i potrafi pochwalić za dobrą robotę. I mimo że ta dwójka znała się bardzo krótko, ich relacja absolutnie chwyciła mnie w tej powieści za serce. Widać tu też świetnie napisane zachowanie w stosunku do siebie dorosłego i nastolatka, czego brakowało mi w rozdziałach z Kendrą, w których nie czułam, że między bohaterami istnieje jakakolwiek różnica wiekowa.
Podobnie ma się sprawa z Calvinem, który nawet po odnalezieniu ukochanej skupia się przede wszystkim na tym, by wraz z przyjacielem wypełnić resztę misji i jest towarzyszem, o jakim można by tylko marzyć. Nawet Hermo, choć tchórzliwy i zrzędliwy, zdobył odrobinę mojej sympatii – zresztą nie tylko mojej.
Gorzej ma się drużyna Kendry, w której mamy postacie znane już z Baśnioboru – Tanu, Vanessę, Warrena i Raxtusa. Najlepiej podsumowali to oni sami. Kiedy Vanessa musiała pozostać z tyłu, stwierdzono, że właśnie tracą jedynego dorosłego w grupie i moim zdaniem bardzo dobrze opisuje to całość. Warren, z Baśnioboru znany mi jako bystry i dowcipny mężczyzna, rzuca uwagami niejednokrotnie może i zabawnymi, ale humorystycznie na znacznie niższym poziomie, niż miał w zwyczaju wcześniej. Całej drużynie brakowało jakiejś iskry, która sprawiłaby, że czytanie o nich naprawdę by bawiło.
O ile w poprzednim tomie udało mi się odrobinę polubić Knoxa, o tyle w tym ponownie straciłam do niego sympatię. W trzeciej części wydawało mi się, że zrobił swoim zachowaniem i sposobem myślenia krok naprzód. Jeśli tak, to teraz cofnął się o dwa, co szczególnie dobrze było widać podczas jego spotkania z Sethem. Na szczęście przynajmniej Doren i Nowel nadal pozostali sobą, dwoma na pozór beztroskimi, ale nieoczekiwanie lojalnymi i bystrymi satyrami, których uwielbiam od początku mojej przygody z Baśnioborem.
Jak zwykle nie polubiłam się zbyt mocno z Ronodinem, który ani trochę nie podoba mi się jako antagonista. Jest zabawnym, mającym trochę charyzmy i uroku bohaterem, ale jako ten zły ani trochę mnie nie przekonuje – lepiej sprawdziłby się w innej roli. Da się dobrze napisać postać, która zachowuje się nieco dziecinnie, trochę jak zbuntowany nastolatek, ale nadal czuć od niej to niebezpieczeństwo, które sprawia, że podskórnie pamiętamy o tym, z kim mamy do czynienia (ci, którzy czytali świeżo wydaną “Klątwę dla demona” domyślają się pewnie, do kogo tu pieję). W przypadku Ronodina niestety tego nie dostałam i nie potrafię traktować go zbyt poważnie.
Ale wiecie, kogo całkowicie kupuję? Celebranta. Nadal. Może być typowym złym coraz bardziej, ale jakoś nie potrafię się wyzbyć tej odrobiny sympatii do niego. Naprawdę cieszyłam się, gdy pojawił się na moment w książce.
Cała książka jest po prostu dobra, ale bez polotu, jednak zakończenie moim zdaniem całkowicie to nadrabia – tak od momentu, gdy Seth z pomocą Mereka niszczy pewien artefakt, do samiutkiego końca, kiedy to chłopak odzyskuje wspomnienia. Śmiem też twierdzić, że męczenie chłopaka sprawia Mullowi jakąś przyjemność, bo robi to wyjątkowo dobrze – moment, gdy nastolatek musi ponownie przeżyć wszystkie najgorsze chwile swojego życia i uświadamia sobie, do czego doprowadził po tym, jak utracił pamięć, wychodzi naprawdę realistycznie, tak samo jak jego późniejsza rozpacz oraz wyrzuty sumienia. Poza tym jednak cały czas pozostaje sobą, charyzmatycznym, zdeterminowanym, sarkastycznym chłopakiem, co doskonale udowadniają ostatnie dwie strony, w moim przekonaniu wypadające najlepiej – śmiem wręcz twierdzić, że stoją o poziom wyżej niż reszta książki.
W ramach podsumowania mogę stwierdzić, że trudno mi jednoznacznie ocenić tę książkę. Przede wszystkim dlatego, że zwyczajnie rozdziały z perspektywy Setha stoją o poziom wyżej niż te o Kendrze, i to nie tylko przez głównych bohaterów, ale ogólnie zachowanie każdej postaci. Nie wiem, czym jest to spowodowane, ale w ogólnym rozrachunku mimo kilku mankamentów bawiłam się naprawdę dobrze i szybko pochłonęłam powieść. Nie wspomniałam o tym wcześniej, ale bardzo podobały mi się przemycone w tekście informacje na temat demonów, smoków czy olbrzymów. Czuć, że ten świat po prostu żyje, a jego baśniowość oczarowuje na każdym kroku.
Komentarze
Prześlij komentarz