Recenzja książki „Smocza Straż”

 Przeczytanie pierwszego tomu „Smoczej Straży” było jednocześnie powrotem do czasów nie tak odległej młodości (nie, żebym teraz była stara), jak i zupełnie nowym, ekscytującym spotkaniem. Czemu? Z prostego powodu – seria, której kontynuacją jest ta książka, towarzyszyła mi przez większość podstawówki, i do której wracałam w gimnazjum. O tym, jak wyglądała moja przygoda z „Baśnioborem”, opowiem kiedy indziej, ale już teraz muszę przyznać, że mam do tej historii niesamowity sentyment i stanowi ona jedną z moich ulubionych, jeśli nie ulubioną serię dzieciństwa. Dlatego kiedy dowiedziałam się, że wyszła „Smocza Straż”, od razu chciałam ją przeczytać, ale zastój czytelniczy zbytnio tego nie ułatwiał. Jednocześnie zastanawiałam się, czy aby na pewno sięgać po tę pozycję. Czy może lepiej nie zakończyć tej przygody wraz z ostatnim tomem starej serii? 


W końcu jednak wypożyczyłam pierwszą część „Smoczej Straży” w bibliotece i nareszcie ją przeczytałam.





AUTOR: Brandon Mull

TYTUŁ ORYGINAŁU: Dragonwatch

WYDAWNICTWO: Wilga

LICZBA STRON: 381

ROK WYDANIA W POLSCE: 2017

GATUNEK: fantasy


„Smocza Straż” to kontynuacja pięciotomowej serii Brandona Mulla, „Baśnioboru”. Wydarzenia dzieją się zresztą dość krótko po jej zakończeniu. Bohaterami wciąż pozostają Seth i Kendra Sorensonowie, czyli rodzeństwo, które przeżyło wydarzenia, jakich dzieci w ich wieku zdecydowanie przeżywać nie powinny. Zresztą od razu okazuje się, że mimo powstrzymania inwazji demonów i zamknięcia ich w nowym więzieniu to nie koniec kłopotów. Co to, to nie, za dobrze by było. Smoki w swych azylach zaczynają się buntować przeciwko dalszemu przebywaniu w zamknięciu, a Seth i Kendra muszą udać się do Gadziej Opoki i przejąć obowiązki jej opiekunów, by rezerwat nie upadł. 


I jej, jak ja się dobrze bawiłam, to aż dziwne! Wiecie, nie do końca jestem zaliczam się do standardowego grona odbiorców, bo tak samo jak „Baśniobór”, „Smocza Straż” również jest skierowana głównie do tej nieco młodszej części młodzieży. I mimo że książki Mulla uwielbiam, trochę się bałam, czy po tych wszystkich latach jego pisanie nadal będzie podobać mi się tak, jak wcześniej. Mało tego, obawiałam się, że możemy mieć tu typową sytuację, gdy autor pisze kolejne książki pod publikę, a nie dlatego, że ma pomysł i kocha to, co stworzył. Na szczęście, jak łatwo się domyśleć, nie doszło do żadnej z tych sytuacji.


Fabuła jest dość prosta, bez wielkich zaskoczeń, jednak przy tym solidna i angażująca. Wiadomo, że głównym bohaterom nic się nie stanie, ale co do reszty, momentami można mieć lekkie obawy, szczególnie jeśli czytało się „Baśniobór”. Książka nie należy do długich, ale wydarzeń również nie ma w niej zbyt wiele, przez co ich tempo pozostaje naprawdę dobre. Ani nie dłuży się, ani nie leci na łeb na szyję, jak to bywa w niektórych historiach. Akcja powieści mieści się w zasadzie w nieco ponad jednym dniu, co zostaje dobrze oddane.


Ale dobra, nie ma co za dużo gadać o fabule, bo ona jest po prostu prosta, ale przy tym bardzo interesująca, co wraz ze stylem autora sprawia, że książkę się pochłania. Tym, co idealnie się łączy z akcją, okazuje się wyjątkowy klimat – pełen magii, wręcz baśniowy, idealny dla takiej przygodówki jak właśnie „Smocza Straż”. Świetnie pasuje on do tematyki powieści – w końcu wszystko kręci się wokół rezerwatów pełnych legendarnych stworzeń, znanych nam głównie z baśni. Szczególnie odczuwałam ten klimat podczas niektórych scen na Ścieżce Snów, które są naprawdę magiczne, momentami wręcz nieco niepokojące. Chociaż to, co widziała Kendra, nie zrobiło na mnie większego wrażenia, to to, co w tym czasie przeszedł Seth, było na swój sposób bardzo klimatyczne i wciągające. 


Warto też skupić się na bohaterach, bo to oni, obok klimatu, robią największą robotę. 


Tak jak przez cały „Baśniobór”, tak i teraz moim faworytem pozostaje Seth. Chociaż wciąż czasem trudno mi uwierzyć, że trzynastolatek podołałby takim trudnościom i pewnie każdemu z rodzeństwa dodałabym te dwa lata, nie mam się co zbytnio czepiać, skoro to książka właśnie dla osób mniej więcej w tym wieku. Zdecydowanie widać po nim, że jest nastolatkiem, bo chociaż podejmuje wiele nieoczekiwanie mądrych oraz dojrzałych decyzji, wciąż pozostaje chłopcem, który nie lubi utrzymywać powagi, często działa impulsywnie, mówi to, co myśli i momentami podejmuje głupie działania, nie przemyślawszy ich. Przy tym wszystkim Seth jest bardzo barwną postacią i nastolatkiem, któremu nie sposób nie kibicować. Dostrzega konsekwencje swoich decyzji i uczy się na błędach, a to najważniejsze. 


Nieco mniejsze emocje wywołała u mnie Kendra, ale to już w jej przypadku standard. Jej postać jest nieco zbyt… idealna? Och, dziewczyna zdecydowanie zachowuje się momentami jak typowa piętnastolatka i ma swoje wady, ale jest dla mnie zwyczajnie nudna z tą swoją wieczną powagą i spokojem. Widać, że ma być swoistym przeciwieństwem Setha, ale brakuje jej tego „czegoś”. Większe pozytywne uczucia wywołała dopiero u mnie na koniec, podczas konfrontacji z Celebrantem, kiedy to pokazała trochę pazura. Taką stanowczą Kendrę mogłabym naprawdę polubić.


Nieco przeszkadzał mi fakt tego, jak często autor ukazuje jej zdolności, a jednocześnie nie ukazuje praktycznie żadnych talentów Setha – jego moce ograniczają się praktycznie tylko do braku strachu wobec nieumarłych oraz wszelkich widm, a także rozumienia kilku języków. Jest to dla mnie trochę niewykorzystany potencjał.


Mam szczerą nadzieję, że wątek Knoxa i Tess zostanie rozwinięty w kolejnych częściach nieco bardziej, bo chwilowo wydawało się, że pojawił się głównie po to, by Seth mógł koniec końców zrealizować swój plan. Wierzę jednak, że zarówno oni, jak i Calvin w dalszych częściach zostaną pociągnięci i rozwinięci dalej, bo mają spory potencjał. 


Podobało mi się przedstawienie załogi twierdzy, a przynajmniej to, że część z nich, mimo bycia postaciami epizodycznymi, mieli swoje cechy charakterystyczne, nie pozostawali zbyt papierowi. Część bohaterów została tylko wymieniona, ale tych kilku, którzy odegrali nieco większe znaczenie, miało też jakąś osobowość. 


To, co ciekawe, to brak takiego prawdziwego jednoznacznego złoczyńcy w tej części. Niby mamy smoki, przede wszystkim Celebranta, który chce zyskać władzę nad Gadzią Opoką oraz pozwolić swym poddanym na opuszczanie go i jest gwałtowną, dumną oraz bezwzględną istotą, ale nie jestem w stanie uznać go za całkowitego antagonistę. Smoki po prostu są taką dumną, brutalną rasą i, jakby nie patrzeć, w tym sporze obie strony mają swoje racje. W końcu trzymanie żywych, rozumnych istot w więzieniu, nieważne jak wygodnym, jest na swój sposób okrutne. Nikt nie chciałby być zamknięty. Z drugiej strony, gdyby smoki odzyskały wolność, istnieje spore prawdopodobieństwo, że zniszczyłyby świat, nawet jeśli nie od razu, to za kilkadziesiąt albo kilkaset lat. Tak naprawdę jest to sytuacja, w której któraś strona zawsze będzie niezadowolona. I chociaż kibicuję głównym bohaterom, nie jestem w stanie nie zrozumieć przynajmniej w pewnym stopniu motywów Celebranta oraz smoków z innych azyli. Zresztą konflikt ten idealnie oddaje rozmowa Raxtusa i Kendry, którą uważam za jedną z najlepszych scen w książce. 


Zasadniczo widać, że ten tom to dopiero początek serii i wprowadza nas w nowe przygody Kendry i Setha. Jest to przy tym początek naprawdę dobry, szczególnie jak na młodzieżówkę. Barwni bohaterowie, solidna fabuła bez większych głupotek i magiczny klimat wraz ze stylem autora sprawiają, że pochłonęłam tę książkę w naprawdę szybkim tempie. Kilka scen jest świetnych, reszta pozostaje też na naprawdę dobrym poziomie, a humor okazał się naprawdę trafiony. Punkt kulminacyjny jest mocny. Z największą chęcią sięgnę po kolejne części, bo mimo że to seria przeznaczona w zamyśle dla osób młodszych ode mnie, bawiłam się świetnie i uważam tę pozycję za jedną z lepszych. 



Komentarze

Popularne posty