Recenzja komiksu "Wielka Republika. Serce Drengirów"
Dziś przychodzę do was z recenzją komiksu „Wielka Republika. Serce Drengirów”, czyli drugiego tomu głównej serii komiksowej z pierwszej fazy, za którego scenariusz odpowiada Cavan Scott. Jest to moje drugie podejście do tego komiksu, bo pierwszy raz czytałam zeszytami po angielsku, od razu po premierach w USA. Jeśli jeszcze nie jesteście na bieżąco z książkami z serii, to w tym miejscu ostrzegam: w komiksie zdecydowanie znajdują się spojlery, przede wszystkim do powieści „Burza nadciąga”, ale pojawiają się też na przykład postacie z książki „W ciemność”. Pełen przewodnik po Wielkiej Republice znajdziecie tutaj. A teraz sprawdźmy, jak komiks wypada!
Opis od wydawcy:
Kiedy galaktyka przygotowuje się do świętowania Festiwalu Republiki na Valo, w głębi Dzikiej Przestrzeni toczy się zaciekła bitwa, a Jedi z Latarni Gwiezdny Blask muszą połączyć siły ze swoim największym wrogiem, by stawić czoło hordzie Drengirów. A gdy Avar Kriss i jej nowi sojusznicy walczą z koszmarnymi stworzeniami w surowym wulkanicznym świecie, młoda Jedi Keeve Trennis kładzie wszystko na szali, żeby ocalić swojego byłego mistrza przed ciemnością. Tymczasem kim – lub czym – jest Wielka Protoplastka? Czy Jedi znajdą inne siły działające w świecie Drengirów? Co więcej, nikczemni Nihilowie może i są w odwrocie, ale rzucają długi cień!
W skład komiksu wchodzą dwa arci historyczne: trzyzeszytowe „Serce Drengirów” oraz dwuzeszytowy „Cień Nihilów”. Pierwszy skupia się na walce z tytułowymi Drengirami, a w drugim mamy próbę infiltracji szeregów Nihilów przez naszych Jedi. Tak jak w poprzednim tomie główną bohaterką jest Keeve Trennis, której myśli śledzimy przez większość czasu.
Mam wrażenie, że to właśnie jej postać, a dokładniej jej relacja z byłym mistrzem Sskeerem, sprawiają, że ten komiks zawsze czyta mi się tak dobrze. Między bohaterami czuć naprawdę głębokie emocje i przywiązanie, a Sskeera nadal uwielbiam w każdej postaci. Szczególnie w momentach, kiedy odrobinę traci kontrolę nad sobą. Mimo że wiem już, jak się skończy ich historia, oraz co takiego dzieje się ze Sskeerem, ale nadal ten komiks w tych aspektach był dla mnie mocno emocjonalny.
Nie sposób tu nie wspomnieć, że Scott umiejętnie też buduje napięcie i kończy zeszyty cliffhangerami, co zdecydowanie lekko mnie irytowało przy czytaniu premierowo, bo od razu chciałam mieć już resztę historii. Na pewno jednak doskonale sprawdza się to do podtrzymania uwagi czytelnika.
Mimo dość nieciekawych wydarzeń dla naszych bohaterów, w komiksie jest dość sporo humoru, najczęściej w dialogach i kilka razy zdecydowanie się uśmiechnęłam, a moim faworytem jest zdecydowanie „dziwna pani zjawa”.
Moje główne uwagi skupiają się na antagonistach. Chociaż bardzo lubię Drengirów i z założenia podobał mi się ich koncept, to zdecydowanie za szybko ten problem zostaje rozwiązany. Choć ostatnio miałam przemyślenie, że może wcale nie ostatecznie i finał arcu zostawia furtkę do ich powrotu w trzeciej fazie, to nadal wszystko pędzi na złamanie karku, żeby tylko zamknąć ten wątek i przejść już do Nihilów. Podobnie jest w wątku sojuszu z Huttami, który przypadł mi do gustu, ale też zdecydowanie za prędko został urwany i to dość ostatecznie. Choć nie mogę tutaj się powstrzymać i nie dać pstryczka w nos serialowi „Księga Boby Fetta” – Avar dużo lepiej wygląda na Rancorze i ten koncept jest lepiej zrealizowany (Boba wyglądał po prostu śmiesznie. Avar Kriss jest piękna i przerażająca na tyle, że na miejscu wroga brałabym nogi za pas – dopisek Sigmy).
Nihilowie wypadają lepiej, ale są tutaj dopiero tak naprawdę wprowadzeniem do kolejnego arcu z nimi w roli głównej. Fajnie jednak zobaczyć kilka postaci oraz rzeczy znanych z książek i skonfrontować sobie z nimi swoje wyobrażenia.
Za rysunki w zeszytach 6-7 oraz 10 odpowiada Georges Jeanty, a w 8-9 Ario Anindito. I chociaż pierwszemu rysownikowi zdarzają się lekkie potknięcia, jak mocno uproszczone twarze postaci w tle, dziwne miny, to nadal podtrzymuję opinię, że jest to jedna z najlepiej narysowanych serii komiksowych, a szczególnie zeszyty rysowane przez Anindito. W całości pojawia się kilka cudownych rozkładówek, a cliffhangerowy kadr z Avar zdecydowanie zapada w pamięć. Dużą rolę odgrywają tu też kolory, które jak na Gwiezdne Wojny są bardzo żywe i mocno wybijają się od standardowych komiksów z uniwersum. Kilka kadrów bardzo chętnie powiesiłabym sobie na ścianie.
Podsumowując, osobiście bardzo komiks polecam, chociaż jeśli czytaliście pierwszy tom, to myślę, że nie muszę bardzo zachwalać i po drugi również sięgniecie. Względem poprzedniej części mamy jednak lekki spadek formy. Jeśli nie czytaliście pierwszego tomu, to raczej nie sięgajcie bez niego po drugi. Jesteśmy bowiem już w środku historii, a postaci i naszych antagonistów jest dość sporo. Zalecam również mimo wszystko lekturę przynajmniej dwóch głównych powieści, chociaż bez nich względnie da się komiks zrozumieć.
Recenzję pierwszego tomu znajdziecie tutaj.
Komentarze
Prześlij komentarz