Recenzja książki "Star Wars. Ronin" autorstwa E. M. Candon

     Dość długo zabierałam się za lekturę "Ronina" autorstwa Emmy Mieko Candon, bo ukazał się w naszym kraju już pod koniec tamtego roku. Równie długo próbowałam usiąść i napisać recenzję. Bo tak naprawdę nie do końca wiem, jak tę książkę mam oceniać. Jest dość specyficzna.


    Opis od wydawcy:

    "Star Wars: Ronin" - Tajemniczy były Sith przemierza Galaktykę na kartach oszałamiającej gwiezdnowojennej opowieści inspirowanej animacją "Pojedynek" z "Gwiezdne wojny: Wizje"

    Jedi są najwierniejszymi sługami Cesarstwa.

    Przed dwudziestoma laty klany Jedi ścierały się ze sobą w służbie zwaśnionych możnowładców. Udręczony niekończącą się walką, jeden z odłamów Jedi zbuntował się, by pokierować własnym losem, zdobyć władzę i już nigdy się nikomu nie kłaniać. Jedi ci nazwali się Sithami. Osłabione przez wewnętrzne spory i zdrady, powstanie Sithów zostało stłumione. Dawniej poróżnieni panowie Jedi zjednoczyli się, by obronić Cesarstwo... ale nawet w czasach pokoju

    Cesarstwo nie jest wolne od przemocy.

    Skrajem Zewnętrznych Rubieży w towarzystwie wiernego droida wędruje bowiem samotny dawny Sith, a nad nim unosi się duch mniej cywilizowanych czasów. Wojownik dzierży miecz świetlny, choć, jak sam twierdzi, nie wywodzi się z żadnego klanu Jedi i nie kłania się żadnemu panu. Niewiele o nim wiadomo – nieznane jest nawet jego imię – nie wspomina on bowiem przeszłości ani decyzji, których przyszło mu żałować.

    Strzeże swej historii równie zawzięcie co czerwonego ostrza, spoczywającego w pochwie u jego pasa.

    Gdy niekończący się cykl przemocy zagraża dobrowolnej izolacji wędrowca i zmusza go do stawienia czoła tajemniczej rozbójniczce, podającej się za Sitha, staje się jasne, że najdalsza nawet wędrówka nie pozwoli wojownikowi odegnać widma przeszłości.


    "Ronin" nie jest częścią obecnego kanonu, a powstał na podstawie jednego z odcinków "Star Wars. Visions". Dało to spore pole do popisu i zaowocowało stworzeniem świata, w którym Jedi niekoniecznie są dobrzy, Sithowie źli, a galaktyką rządzi Cesarstwo. Tylko ten potencjał został koncertowo zmarnowany. Najwięcej dowiadujemy się o Sithach, Jedi co prawda się pojawiają, ale ze świecą szukać ich motywacji, a Cesarstwo właściwie jest tylko tłem. Intrygował mnie zarysowany konflikt o władzę, ale nie dostaliśmy go wcale.


    Myślę, że osoby, które lepiej odnajdują się w kulturze Japonii, mogą znaleźć tu coś dla siebie. Ja niestety znam się dość słabo, więc przede wszystkim rzuciły mi się w oczy ciągłe odwołania do duchów i picia herbaty, ale jest tego cała masa. Po prostu ten temat nieszczególnie jest mi bliski, więc osobiście podczas lektury nie bawiło mnie to.


    Nie wiem, czy tak naprawdę polubiłam jakiegoś bohatera oprócz Kyuu. Wędrowco wypadało co prawda intrygująco, tajemniczo i irytująco. Do pewnego momentu dzięki temu mnie interesowało, ale potem za bardzo przeciągano wątek i koniec końców straciłam całe zainteresowanie. W porządku czytało mi się też o Yuehiro i Ekiyi, ale nie poczułam z nimi jakiejś więzi.


    Jak początek książki czytało się jeszcze w porządku, tak im dalej, tym bardziej się dłużyła. Kolejny raz powtarzano te same motywy z duchami i demonami, a końcówka jest całkiem przekombinowana. Książka nic by nie straciła, gdyby ją sporo skrócić.


    Za tłumaczenie książki odpowiada Krzysztof Kietzman i właściwie nie mam do większych uwag. Czasem trafiały się źle odmienione końcówki w związku z Wędrowco. Do samego wyboru rodzaju nijakiego do postaci niebinarnej nie mam uwag. Jest to spójne z wcześniejszymi książkami z uniwersum, a niektóre kontrowersyjne wyboru jak zamiana "Imperium" na "Cesarstwo" nijak mi nie przeszkadzały, a pomagały podkreślać, że to jest inne uniwersum niż te, które znam. Przeszkadzało mi tylko, że Wędrowco i muzykanto było jednocześnie nazywane Lisem, a nie Liso.


    Właściwie głównym powodem, dla którego w ogóle ukończyłam czytanie książki, jest kot Kyuu. Był chyba jedyną postacią, którą w tej książce polubiłam, a to o czymś świadczy. Do ostatniej chwili bałam się tylko, że skończy marnie z tą bandą wariatów, ale na szczęście mogłam śledzić jego losy do końca. Jak pani redaktor Magda Kozłowska podsumowała - powinnam sobie zrobić przypinkę z napisem: "Czytam Ronina dla kotka".


    Podsumowując, naprawdę ciężko mi tą książkę ocenić. Jest inna, specyficzna i miałoby to potencjał, który niekoniecznie został wykorzystany. Moim zdaniem autorka nie podołała wyzwaniu, chociaż osoby lubiące kulturę japońską zapewne nie zaliczą tego eksperymentu do całkiem nieudanych. 

Komentarze

Popularne posty