Recenzja książki „Dom nad błękitnym morzem”

„Nieważne, jak człowiek się stara, nie da rady podążać przez całe życie jednym torem, nigdy nie zmieniając kierunku. Co wcale nie oznacza, że jest przez to zły.”


Jeśli miałabym wskazać najcieplejszą książkę, jaką czytałam w ostatnim czasie, mój wybór niewątpliwie padłby na „Dom nad błękitnym morzem”. Była ona zaskoczeniem od pierwszej do niemalże ostatniej strony. 






TYTUŁ ORYGINAŁU: “The House in the Cerulean Sea”

AUTOR: T.J. Klune

WYDAWNICTWO: You&YA, Papierowy Księżyc

LICZBA STRON: 416

ROK WYDANIA: 2022

GATUNEK: fantasy


„Linus Barker pracuje w Wydziale Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi. Ma czterdzieści lat, mieszka w małym domku z wrednym kotem i kolekcją starych płyt gramofonowych, bardzo poważnie traktuje swoją pracę i wiedzie spokojne, chwilami wręcz nudnawe życie. Do czasu. Konkretnie do chwili, kiedy Niezwykle Ważne Kierownictwo niespodziewanie zleca mu zagadkową, ściśle tajną misję: Linus ma udać się do sierocińca na odległej wyspie, by stwierdzić, czy mieszkające tam dzieci rzeczywiście są tak niebezpieczne, jak się wydaje. Bo wydaje się, że są. Nawet bardzo. Tak bardzo, że mogą spowodować koniec świata…” 




Linus Baker, główny bohater książki, nie przypomina na pierwszy rzut oka typowego protagonisty. To mężczyzna, który skończył właśnie czterdzieści lat, od lat pracuje jako inspektor sprawdzający działanie magicznych sierocińców, a jego największymi i problemami są: ciągłe zapominanie parasola, kłopoty z komunikacją miejską i niewielka oponka na brzuchu. To człowiek, który wierzy w to, co robi, a jednocześnie pozbawiony większych ambicji i po prostu starający się egzystować jakoś w tym ponurym świecie. I już pierwsze strony powieści, podczas których obserwujemy jego pracę, gdzie siedzi otoczony dziesiątkami innych identycznych biurek, praktycznie niewidzialny, skazany na paskudne kierownictwo, absolutnie mnie kupiły swoim ponurym humorem i prawdziwością.  


A potem jest tylko lepiej. 


„Dom nad błękitnym morzem” to historia o rodzinie, o uprzedzeniach, o tym, że każda zmiana zaczyna się od pojedynczych głosów. O tym, że inny nie oznacza gorszy. I o tym, że warto zaryzykować zmiany, by być naprawdę szczęśliwym. To pełna ciepła i humoru książka, od której trudno było mi się oderwać. Ale jak miałaby taka nie być, skoro opowiada o rodzinie, a jednymi z najważniejszych bohaterów są dzieci?


Właśnie, dzieci. Napisane naprawdę świetnie, z ukazanymi indywidualnymi charakterami, traumami wywołanymi wcześniejszymi przeżyciami, a jednocześnie napisane tak, że widać po nich ich wiek. Szukające miłości i pragnące zaufać. Z marzeniami, które nam mogą wydawać się wręcz głupie – w końcu kto chciałby zostać chłopcem hotelowym? Albo uważał, że największy skarb to podarowany mu guzik? A przy tym niesamowicie rozczulające. Moim osobistym faworytem został Teodor, chociaż Lucy jest zaraz za nim, a i reszta nie pozostaje daleko w tyle. 


Naprawdę, sama ta gromadka sprawiała, że się rozpływałam, mimo że byli bandą rozrabiaków ze skłonnościami do gróźb i dramatyzmu. Bo byli po prostu naprawdę realistycznie oddanymi dziećmi chcącymi tylko odrobiny ciepła i bojącymi się, że stracą dom, który zyskały. 


Jeszcze bardziej niż dzieci polubiłam dyrektora sierocińca, Arthura. To mężczyzna miły i otwarty, a przede wszystkim kochający podopiecznych jak własne dzieci. W dodatku jego otwarte zauroczenie Linusem było po prostu urocze. Bardzo podobała mi się zresztą ich relacja, wszystkie dyskusje, które prowadzili na temat działania Wydziału Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi i sytuacji magicznych istot, te o dzieciach i ich dobrze czy nawet filozofii. To przykład bardzo dobrze napisanej, zdrowej relacji, która kupiła mnie praktycznie od razu. Panowie mogą być sobą zainteresowani, ale nie oznacza to, że od razu zmienią poglądy, starają się przekonywać wzajemnie do swoich racji, a do tego powoli swoimi słowami oraz zachowaniem naprawdę na siebie wpływają. 


Szczególnie uwielbiam za to scenę w piwnicy, która wśród ogólnej radości i ciepła książki przez swoją swoistą tragiczność wybrzmiała jeszcze mocniej. To chyba mój ulubiony fragment książki, ten niepokój i ból, a do tego zdrowa komunikacja między bohaterami jako wisienka na torcie.


Historia zawarta w książce jest bardzo uniwersalna, a magia stanowi tylko dodatek. Czasem odnosiłam wrażenie, że morał jest podsuwany czytelnikowi pod nos aż zbyt dosłownie, bo chociaż same fragmenty z dającymi do myślenia słowami bardzo mi się podobały, spokojnie można by odjąć połowę z nich, a książka nie straciłaby nic na wartości. Naprawdę zrozumiałam za pierwszym razem, o co chodzi. Jednocześnie ta historia przekazuje naprawdę sporo, w dotyka wielu ważnych tematów w sposób nienachalny, doskonale wpisujący się w fabułę i to, że bohaterowie wciąż muszą przekonywać siebie wzajemnie lub innych ludzi do swoich racji. 


Taka mała radość z tej książki to również fakt, że Linus miał kotkę, która naprawdę odgrywała jakąś rolę. Kaliope pojawiała się na przestrzeni całej powieści i podobało mi się to, że autor pamiętał o jej istnieniu, zamiast zgubić biedaczkę gdzieś w połowie. 


„Dom nad błękitnym morzem” to pozornie według gatunku fantasy, jednak nie dajcie się temu zwieść. Bo mimo występującej tam magii to przede wszystkim historia o rodzinie, rodzącym się powoli zaufaniu, przywiązaniu i miłości. O tym, że dom tworzą ludzie, a do tych nieoczekiwanie łatwo się przywiązać. To niesamowicie miła i ciepła, pełna humoru opowieść, która pod koniec trzyma trochę w napięciu i potrafi naprawdę chwycić za serce. I będę ją bardzo dobrze wspominać, a do tego na pewno jeszcze niejeden raz do niej wrócę. Mogę polecić tę książkę zarówno dorosłym, jak i młodzieży, bo każdy znajdzie tam coś dla siebie.

Komentarze

Popularne posty