Recenzja książki „Gdzie śpiewają raki”
„Gdzie śpiewają raki” to książka, o której słyszał już chyba każdy. Światowy bestseller, podbił serca milionów czytelników, niezwykła historia dziewczyny wychowanej przez dziką przyrodę na mokradłach w Ameryce Północnej w latach 60. Nie wiedziałam, czego mogę się dokładnie spodziewać, jednak po licznych zachwytach na instagramie byłam nastawiona raczej pozytywnie. Szczególnie że opis obiecywał między innymi wątek kryminalny.
Cóż, a mówili mi tyle razy, żeby nie nastawiać się na nic zbyt mocno, bo można się rozczarować…
Początek historii był naprawdę obiecujący – od razu na scenę wszedł tak interesujący mnie wątek tragicznej śmierci Chase’a Andersona, znanego w całej miejscowości młodego, bogatego sportowca, uwielbianego przez kobiety i lubianego wśród męskiej części społeczności. Sprawa, choć mogłaby zostać uznana za nieszczęśliwy wypadek, nie daje funcjonariuszom spokoju i ci decydują się wszcząć śledztwo.
Potem poznajemy tak naprawdę główną bohaterkę książki – Kyę. Dziewczynka, gdy czytamy o niej po raz pierwszy, ma zaledwie sześć lat i wychowuje się w skrajnie patologicznym środowisku. Jej ojciec to alkoholik, który znęca się fizycznie oraz psychicznie nad całą rodziną, a przede wszystkim matką dziewczynki oraz jej rodzeństwa. Pewnego dnia kobieta opuszcza dom, a po niej po kolei ucieka starsze rodzeństwo Kyi. Dziewczynka zostaje sama z ojcem – pijakiem. Nie chodzi do szkoły. Była tam zaledwie jeden dzień, potem uciekła, unikała bez problemu prób zabrania jej tam przez wyznaczone do tego osoby. Mamy tu materiał na niesamowity dramat psychologiczny o tym, jak skrajnie patologiczne środowisko może wpłynąć na psychikę dziecka. Kya jednak, choć nie umie czytać ani tak naprawdę liczyć, jest zaskakująco inteligentna – aż za bardzo. Często myśli jak dorosła, obeznana z literaturą osoba, a nie dziecko, którego słownictwo nie jest zbyt bogate. Owszem, dzieci budują zdania bardziej rozbudowane niż dorośli, bo dopiero z czasem uczą się je skracać, jednak u Kyi jest to poprowadzone w zdecydowanie zły sposób, obdarty z jakichkolwiek pozorów dziecięcości. W dodatku nasza bohaterka bez większych problemów jako małe dziecko dba o cały dom, gotuje, sprząta, robi zakupy, a z czasem zaczyna nawet handlować jedzeniem, by zdobyć pieniądze. I choć to ostatnie idzie jej niezbyt dobrze, to Kya wydaje się… cóż, po prostu małą Mary Sue, która nieoczekiwanie potrafi doskonale sobie poradzić i błyskawicznie nauczyć się wielu rzeczy.
To, co mi się w miarę podobało, to kreacja ojca Kyi, mężczyzny do cna przeżartego przez chorobę alkoholową, który w pewnym momencie przestaje tyle pić i uczy nawet córkę kilku umiejętności tylko po to, by zaraz potem zatopić się w nałogu i zniknąć gdzieś na zawsze. Wypadł on bardzo realistycznie, całkiem sensowna była też jego relacja z córką. To, co jednak podoba mi się znacznie mniej, to fakt, że Kya po latach męczarni nie ma żadnej, nawet najmniejszej traumy. Nie boi się, że skończy tak, jak jej matka, przynajmniej do momentu, gdy spotyka ją coś złego. Jej kontakty z mężczyznami nie są ani trochę nieufne. Jeśli już, to wydaje się, że większe piętno odcisnął na niej jeden dzień wyśmiewania w szkole niż to, że przez lata znosiła fizyczne i psychiczne znęcanie, a potem w wieku zaledwie dziesięciu lat została samotnie mieszkającą sierotą.
Oczywiście nikt się nie zorientował zbytnio. A ci, którzy się domyślili, nic zbytnio z tym nie zrobili. Wiem, że to były inne czasy, jednak wciąż trochę trudno w to uwierzyć, tak jak w to, jak niewielkie pozostawały wysiłki, by ściągnąć dziecko do szkoły. Szczególnie po tym, czego dowiadujemy się z fragmentów podczas rozprawy.
W każdym razie nasza nieprzeciętnie inteligentna Kya, do cna niewinna i dobra, choć nieco dzika oraz nieśmiała, dorasta na mokradłach i ma kontakt z niewielką ilością ludzi. Moim największym problemem jest właśnie to, że dziewczyna rośnie na… cóż, genialną. W warunkach, które jej zapewniono, tak naprawdę nie było na to szans. Zresztą gdy człowiek przyjrzy się nieco patologicznym rodzinom, doskonale to widać, szczególnie w warunkach tak skrajnych. Jedynym kontaktem Kyi z kulturą było radio, które jej ojciec zresztą zniszczył. Mimo to, zamiast dostać realistyczną bohaterkę, która nie miała szans na odpowiedni rozwój i przez to nie należy do wyjątkowo bystrych, w pewnym stopniu mającą też problemy z odpowiednim pojęciem moralności, mamy wręcz idealną Kyę.
Dziewczynę poznaje Tate, niewiele starszy chłopak, który zadawał się z jej bratem. To on uczy ją czytać, pisać i liczyć, gdy jest już nastolatką. Mimo to Kya pochłania akademickie książki, które doskonale rozumie, bo przecież mieszka na mokradłach i obserwuje życie zwierząt codziennie. Dziewczyna zresztą, gdy jest już młodą kobietą, wydaje niesamowite książki naukowe na podstawie własnych obserwacji. I szczerze? Ręce mi przy tym opadają, tak bardzo nie ma to sensu.
Kya przeżywa zawód miłosny, z czasem jednak zakochuje się ponownie. Możemy obserwować, jak naiwnie daje się skusić sławnemu chłopakowi, który nie ma wobec niej żadnych poważnych zamiarów. Ten wątek akurat mi się podobał, bo, gdy już zapomniało się o tym, jak nierealna jest Kya, wypadał naprawdę naturalnie. Nie do końca za to przekonał mnie powrót brata dziewczyny, a dokładniej jej reakcja. Dopiero ta po procesie mi się spodobała.
Wątek kryminalny niestety w pewnym momencie schodzi na drugi plan. Potem na szczęście wraca i jest to moim zdaniem jedna z mocniejszych części książki. Wypada fajnie i realistycznie, tak samo jak i późniejsza rozprawa, która naprawdę wciągała. Niezbyt satysfakcjonuje mnie jednak jej zakończenie i to, że nie wyjaśniła się sprawa wisiorka. Z jednej strony fajnie wyszło to, jak pokazano swoisty społeczny ostracyzm i wpływ uprzedzeń, jednak z drugiej strony liczyłam na coś innego.
Całkowicie zawodzi też końcówka, która wydaje się po prostu zupełnie z innej bajki.
Irytowało mnie też to, że Kya, gdy dorosła, tak naprawdę, mimo że mieszkała na bagnach, wyglądała praktycznie idealnie, co najwyżej bosa i z lekko potarganymi włosami. Dodatkowo w jednej scenie leczyła ranę błotem z mokradeł, co ogólnie nie jest zbyt dobrym pomysłem, bo najprędzej w ten sposób można dostać zakażenia.
Co wypada jednak naprawdę dobrze? Styl, przede wszystkim opisy przyrody. Widać, że to coś, na czym autorka naprawdę się zna. Co prawda, zdarzały się drobne potknięcia, na przykład metafora bez większego sensu, jednak jest naprawdę dobrze pod względem technicznym i już samo to kupi sporo osób. Spodobał mi się też klimat historii, lat 60. w tej części Stanów. Po prostu czuć, do którego momentu historii przenosi nas autorka. Szkoda tylko, że nie poznaliśmy bliżej mieszkańców mokradeł.
No dobrze, to przejdę do podsumowania. Czy „Gdzie śpiewają raki” to zła książka? W żadnym wypadku, jestem nawet w stanie zrozumieć jej fenomen. Gdy człowiek przełknie rozczarowanie początkowym brakiem logiki, jest w stanie naprawdę dobrze się bawić przy czytaniu, bo druga część poza nieszczęsnym końcem jest naprawdę dobra. Nie jakoś bardzo, ale to solidna historia o młodzieńczych błędach i ciekawy wątek kryminalny. Mogło jednak być znacznie lepiej i książka sama w sobie jest dla mnie rozczarowaniem, którego nie są w stanie osłodzić nawet zalety powieści.
Komentarze
Prześlij komentarz