Recenzja książki „Furia wikingów”

 Niektórzy z was mogli zauważyć, że mam coś do debiutów. Nawet podczas akcji #wrzesieńzpolskąksiążką przeczytałam ich kilka, a od początku roku... No cóż, trochę się tego uzbierało. Były wśród nich lepsze i gorsze, ale jeszcze nie zdarzyło mi się natrafić na książkę, która... cóż, po prostu nie powinna zostać w takiej formie wydana. 

Aż do teraz. Dzięki An miałam tę wątpliwą przyjemność zapoznać się z „Furią wikingów” Daniela Komorowskiego, która, jak kilka razy żartowałam, w tym konkretnym przypadku była raczej furią czytelnika. Przez moment żałowałam, że nie mam własnego egzemplarza, bo tonąłby w znacznikach i notatkach. Z drugiej strony, szkoda mi pieniędzy. 




AUTOR: Daniel Komorowski 

WYDAWNICTWO: Replika

ILOŚĆ STRON: 473

ROK WYDANIA: 2020

GATUNEK: podobno fikcja historyczna 


Książka jest słaba nawet jak na debiut i widać, że ani autor, ani osoby odpowiedzialne za redakcję i korektę nie przyłożyły się do roboty. Nie mam tu na myśli tylko stylu pana Komorowskiego, przed którym jeszcze dużo pracy. Zdania są czasem wręcz toporne, a dialogi zazwyczaj drętwe, jednak to coś, co autor z czasem sobie wypracuje. Nie, problemy są dużo gorsze. 

Logika w książce niejednokrotnie gdzieś uciekała, zgubiona pomiędzy kolejnymi schematycznymi opisami walk. Doskonałym przykładem tego jest pogrzeb zmarłych wikingów poprzez spalenie ich na dwóch łodziach w chwili, gdzie wcześniej jeszcze dwie inne im spłonęły doszczętnie. Dzięki temu nasi bohaterowie są cztery łodzie w plecy. I ja wiem, że dużo osób im umarło, ale nadal jest to decyzja niezbyt mądra. Już pomińmy to, że tego typu pogrzeby były rzadkie i robione dla wodzów oraz największych wojowników, o wiele sensowniejsze byłoby zrobienie stosu. Co tak na marginesie też było wśród wikingów praktykowane. 

Zresztą, jak już przy tym jestem, to warto zauważyć, że autor swoją wiedzę o wojownikach północy czerpie chyba z seriali i lekcji w szkole, bo niejednokrotnie trafiałam na mniejsze i większe głupotki. W dodatku można odnieść wrażenie, że oni sami niemal nic nie wiedzą o swoich bogach i rytuałach. Naprawdę, kultura wikingów była bardzo bogata, a to, co tu dostajemy, to niemal zupełny jej brak. Tylko dwa niemal identyczne rytuały z dwóch zupełnie różnych okazji. 

Warto też zauważyć, że wikingowie, wbrew temu, co próbuje nam wmówić autor, nie nie mieli specjalnie nic przeciwko wierze chrześcijan. Wręcz przeciwnie, byli gotowi uznać ich Boga, jeśli ci uznają ich bóstwa. Tu za to pałają od razu bezsensowną wręcz nienawiścią do chrześcijańskiego Boga. Czemu? A, bo ten jest słaby i ich bogowie są lepsi. Jest to całkowite przeinaczenie historii. Wikingom było obojętne, czy jeden bóg więcej, czy mniej, ich po prostu wkurzało, że zaprzeczano istnieniu ich bogów. 

Przez większość książki nie wiemy, jakim cudem wikingowie mówią w języku Anglików, szczególnie że to były czasy, gdy ci sami mieli jeszcze kilka różnych dialektów, a dominował język staroangielski (należący do Anglów, którzy nawiasem mówiąc, sami najechali na Anglię) i różne, chociaż podobne do siebie odmiany celtyckiego. Pod koniec książki dostajemy niby wyjaśnienie, ale jest ono grubymi nićmi szyte i nadal nie wyjaśnia, skąd wikingowie mówią tak płynnie i rozumieją bez problemu ludzi z zupełnie innym akcentem. 

Bohaterowie są płascy, niczym się nie wyróżniają i brak im głębszych emocji. Pojawia się ich pełno, jednak żaden nie zapada w pamięć, ich sposoby myślenia i mówienia są niemal identyczne. W dodatku autor cały czas opisuje, jakiego to oni nie mają chociażby poczucia humoru, zamiast pokazać to czytelnikowi. Może to dlatego, że wiedział, że te jakże bystre i humorystyczne wypowiedzi nie rozbawią czytelników, bo wcale jakoś bardzo zabawne nie są. Nie widzimy, że Ragnar jest specjalnie szanowany, autor musi nam to napisać, żeby czytelnik o tym wiedział. Wszystkiego dowiadujemy się ze zbędnej ekspozycji, zamiast dostać to pokazane w dialogach i poprzez zachowanie postaci. 

Anglicy i Karol Wielki przedstawieni są jako ci źli i, szczególnie w przypadku tego ostatniego, po prostu głupi, co bardzo mnie bolało. Można odnieść zresztą wrażenie, że specjalnie autor umniejsza inteligencji każdemu poza Ivarem i Ragnarem, aby pokazać, jacy ci niby nie są inteligentni. Sytuacji, w których dorośli, doświadczeni faceci to idioci, jest pełno. 

Wikingowie za to mimo swych czynów kreowani są tak, by to z nimi czytelnik sympatyzował. Wszystko jest czarno-białe, chociaż dostajemy teoretycznie perspektywę obu stron konfliktu. Autor próbuje jednak jak najbardziej obrzydzić nam chrześcijan i pokazać, jacy to dobrzy i dzielni nie są wikingowie. Przez to momentami aż zgrzytałam zębami. 

Denerwujące jest też przedstawienie kobiet, które nie pełnią niemal żadnej roli w tekście. Pojawiają się nieliczne i w większości tylko jako postacie epizodyczne. Tylko raz pojawia się wzmianka o tym, że kilka z nich walczy z resztą bohaterów, gdy Ragnar zauważa jedną z wojowniczek. Poza tym jednak nie widać, by naprawdę jakaś walczyła, bo autor wspomina jedynie o kolejnych mężczyznach, żadna nie ginie, nie zostaje ranna, nie zabija nikogo, niczym się nie wyróżnia. Ogólnie przedstawienie kobiet jest tu wręcz stereotypowe, chociaż pełniły wtedy ważną funkcję. Mamy nawet moment, gdy jednemu z władców rodzi się syn, a on jest szczęśliwy, bo w końcu ma następcę. Sam przyznaje, że jego córka idealnie nadawałaby się do rządzenia, ale nie może, bo jest kobietą. Tyle że w kulturze wikingów kobiety mogły rządzić. Zdarzało się też, że dziedziczyły majątki i ziemię, którymi zarządzały, a nawet mogły je odebrać męskim potomkom. I to nie jest jakoś głęboko ukryta wiedza. Dlatego jasne, nasz władca mógł się cieszyć, że ma syna, bo to jednak zawsze syn, ale to nie tak, że w ogóle jego córka nie mogłaby rządzić. 

Wręcz kretyńskie jest ukazanie Amiry, chociaż nie była wybitnie irytująca. Jednak autor, chcąc zrobić z niej silną kobietę, niemal całkowicie wyprał ją z emocji i ludzkich odruchów. W dodatku wykazuje się wręcz dziecinną naiwnością, gdy tak po prostu całkowicie ufa nowo poznanym wikingom, chociaż ci najechali jej kraj. I nawet to, że nienawidzi rodziny, a oni byli dla niej mili, tego nie wyjaśnia. 

Opisy walki są proste i nudne, bez większych emocji. Ot, Ivar czy Ragnar temu odciął głowę, tamtego dźgnął w pierś, a kolejnego walnął w plecy. Za trzecim razem robi się to już po prostu nudne i człowiek, zamiast śledzić kosy bohaterów z zainteresowaniem, kartkuje znudzony książkę. Jest to tym bardziej denerwujące, że ani Ragnar, ani Ivar nigdy nie obrywają, więc nie czuje się nawet niepokoju o ich życia. 

Z całej książki najbardziej interesował mnie wątek obrony grodu przed syna Ragnara przed Karolem Wielkim. Niestety było go najmniej. No i powie mi ktoś, po co te niedźwiedzie? Pojawiły się tylko na początku tekstu, a potem, chociaż Ragnar podobno miał wobec nich plan, już wcale. 

Rozumiem, że jest to fikcja historyczna i autor mieszał w chronologii oraz wieku postaci (sam mówił o tym w posłowiu), ale moim zdaniem trochę się zagalopował. Można odnieść wrażenie, że po prostu wrzucił do tekstu wszystkie znane sobie postacie z całego stulecia.

Denerwująca jest też ilość perspektyw, które nic nie wnoszą do tekstu. W ten sposób czytelnik dostaje rozdział na dwie strony, który jest zbędny, bo i tak nie sprawia, że można kibicować przeciwnikom wikingów. Zresztą to, że najpierw mamy kilka rozdziałów po góra pięć stron, a potem taki na piętnaście czy dwadzieścia, potrafi w pewnym momencie stać się męczące. 

Jak już pisałam, autor ma bardzo prosty, momentami wręcz toporny język. Dostajemy dużo zbędnej ekspozycji i opisywania zamiast pokazywania. Czasem czytelnik jest wręcz traktowany jak debil, bo autor mówi wprost to, co jest tak oczywiste, że bez problemu można się tego domyślić. W każdym rozdziale pojawiają się powtórzenia, które dałoby się łatwo usunąć, gdyby tylko ktoś naprawdę przysiadł do pracy i zadbał o stronę techniczną tekstu. Widać jednak, że nikt tego nie zrobił, a już na pewno nie dokładnie, bo mamy sporo literówek (i to takich, które podkreśliłby każdy edytor tekstu), a nawet brakujące myślniki w dialogach. W dodatku trafiają się takie głupotki jak „pożal się boże” ze strony wikinga, który pierwszy raz styka się z Anglikami. Skrzydełka są zrobione tak, że aby książka się dobrze zamknęła, trzeba ją przycisnąć, a i sposób, w jaki powieść sklejono, pozostawia wiele do życzenia.

Największą i chyba jedyną zaletą jest to, że książkę szybko się czyta, przynajmniej przez większość czasu. Na pewno nie mam zamiaru kontynuować mojej przygody z tym cyklem.

Komentarze

Popularne posty