Recenzja książki „Akademia Uroków. Lekcja pierwsza. Nie przeklinaj dyrektora swego"

 „Zawsze mnie uczono, że milczenie jest złotem. — Wzruszyłam ramionami. — Niby tak, ale dopóki milczałam, moje życie stopniowo acz nieuchronnie toczyło się w stronę otchłani.”


Planowałam, co prawda, dać najpierw inną recenzję, ale że wczoraj skończyłam czytać „Akademię Uroków”, to doszłam do wniosku, że w pierwszej kolejności powiem co nieco o tej czerwcowej premierze. 


A jest co mówić. A raczej, w moim przypadku, pisać. Ale mniejsza o słówka, przejdźmy do samej książki. 


„Akademia Uroków. Lekcja pierwsza: Nie przeklinaj dyrektora swego” to  pozycja dość nietypowa. Dlaczego? Po pierwsze, to self-publishing. Ale nie taki zwyczajny self-publishing. Jest jednocześnie bowiem tłumaczeniem książki popularnej za granicą, dotychczas jednak niewydanej w naszym kraju. To, co nie udało się naszym wydawnictwom, osiągnęła pani Agnieszka Papaj-Żołyńska, która postanowiła wraz z dwiema towarzyszkami, paniami Karoliną Brzuchalską oraz Georginą Szelejewską przełożyć serię Ellen Stellar, o ile tylko autorka oryginału się zgodzi. No i cóż, zgodę udało się uzyskać. 


Nie powiem, niesamowicie mnie to cieszy, bo zdążyłam już zetknąć się kiedyś z tą książką i długo czekałam, aż pojawi się oficjalne polskie tłumaczenie. 


O tym, że takowe się pojawi, dowiedziałam się przypadkiem, gdy na fanpage pana Piotra Sokołowskiego, jednego z najlepszych polskich ilustratorów (no sami powiedzcie, czy jego okładki nie są przecudowne?), pojawił się projekt okładki. I chociaż jeszcze nie było na nim napisów, a sama ilustracja, okazała się ona na tyle charakterystyczna, że od razu napisałam do biednej An, wyrażając nadzieję, że to właśnie ta konkretna książka zostanie wydana. Gdy za to okazało się, że mam rację, od razu doszłam do wniosku, że muszę kupić „Akademię Uroków”, gdy tylko wyjdzie polskie wydanie. W końcu, choć po latach niewiele pamiętałam z fabuły, nadal coś mi w głowie świtało i były to wspomnienia dobre. 


No i kupiłam.






AUTOR: Ellen Stellar 

TYTUŁ ORYGINAŁU: Академия Проклятий. Урок первый: Не проклинай своего директора 

WYDAWNICTWO: Wing Person

LICZBA STRON: 302

ROK WYDANIA: 2022

GATUNEK: fantasy


„Czy wiesz, co może się stać, kiedy rzucasz na kogoś urok, nie mając pojęcia, co on oznacza? A co jeśli przeklniesz nim swojego dyrektora? 


Deya Riate to urocza, czerwonowłosa adeptka Akademii Uroków, która nader często wpada w kłopoty. Kiedy przypadkiem rzuca urok na zabójczo przystojnego lorda-dyrektora, Riana Tiera, nie ma pojęcia, że zapoczątkuje tym serię niezwykłych zdarzeń. Wypowiedziane nieśmiałym szeptem przekleństwo doprowadzi do zagadkowych zabójstw i wywoła niemałe poruszenie wśród mieszkańców Akademii. 


Czy Lord Tier oprze się urokowi? A może przyjdzie mu walczyć nie tylko ze złymi mocami, ale też z samym sobą? Och, Deyu… Coś ty najlepszego narobiła! 


Zanurz się z nami w pełen przygód i humoru świat Akademii Uroków. Świat, którym rządzą magowie, trolle i gobliny. Świat, którego porządku strzeże Straż Dzienna i Nocna. Świat, w którym zwykła młoda dziewczyna może namieszać tak, że postawi na głowie całe Ciemne Imperium.”




Zacznę nieco niestandardowo, bo od strony wizualnej i technicznej. Książka jest wydana naprawdę dobrze. Piękna okładka, słowniczek z rozpisanymi najważniejszymi bohaterami, lokalizacjami oraz rasami występującymi w książce, a do tego świetny papier oraz czcionka, która sprawia, że czytanie to przyjemność. Jedyne, czego odrobinkę brakuje, to napisania numerów rozdziałów na górze rozpoczęcia każdego z nich, tak jak jest to zrobione z epilogiem. Ale to tylko takie subiektywne odczucie. Trzeba też pochwalić sam przekład i to, że w całym tekście znalazłam tylko jedną drobną literówkę. No, nie ma co ukrywać, do wydania tej pozycji naprawdę się przyłożono. 


Ale czy warto przeczytać Lekcję pierwszą?


Każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, że istnieją różne rodzaje „dobrych” książek. Jedne z nich to literacki majsterszyk, z genialną fabułą, bohaterami i dodatkowo przemyconymi różnymi wartościami. Inne za to zapewniają nam przede wszystkim po prostu dobrą rozrywkę, bez bycia jakimiś wymagającymi. „Akademia Uroków” należy do tej drugiej kategorii. I gdybym oczekiwała od tej powieści czegoś więcej, prawdopodobnie mocno bym się zawiodła. Na szczęście jednak od początku wiedziałam, co dostanę, a i osoby odpowiedzialne za wydanie nie próbują nam wmówić, że ta książka będzie czymś więcej, niż jest – naprawdę dobrą, lekką lekturą, choć nie z gatunku tych wymagających. Śmiem twierdzić, że idealną na rozpoczęcie wakacji. 


No dobrze, a o czym w ogóle Akademia jest? 


Główna bohaterka, Deya Riate to dwudziestoletnia uczennica tytułowej Akademii Uroków, uczelni szkolącej przyszłych pracowników państwowych specjalizujących się w rozpoznawaniu i zdejmowaniu wszelkiego rodzaju klątw. Jednym słowem, przegrywów bez większych perspektyw, którym większość współczuje lub darzy niechęcią, jak to typowych ludzi pracujących dla państwa. Można by pomyśleć, że przecież taki specjalista od klątw i uroków to ktoś naprawdę przydatny. A i owszem, tylko przy okazji wyjątkowo niedoceniany. 


Deya ma pecha, i to naprawdę dużego. Otóż grozi jej wykreślenie z listy studentów, ponieważ dziewczyna nie zdała kilku egzaminów, a koniec sesji tuż, tuż. Jako że z pewnych powodów nie może pozwolić sobie na to, by wyrzucono ją z uczelni, robi wszystko, by ubłagać nowego dyrektora o danie jej szansy. Jak to mówią, tonący się brzytwy chwyta. A Deya tonie, i to w tempie ekspresowym. Gdy jednak dziewczyna w przypływie desperacji stwierdza, że zna urok dziesiątego stopnia, którego jeszcze nie uczono w szkole, magister Rian Tier, bo tak nazywa się nasz drogi dyrektor, postanawia dać jej szansę. Jeżeli Deya udowodni mu, że rzeczywiście zna rzeczony urok, będzie mogła pozostać w akademii.


I chociaż zdesperowana oraz przerażona dziewczyna podczas swojej prezentacji popełnia każdy możliwy błąd z listy istniejących, jedno jej trzeba przyznać – klątwę rzuca wręcz perfekcyjnie.


Szkoda tylko, że na dyrektora.


Mimo wszystko cóż, jakby nie patrzeć, udowodniła, że umie. Szkoda tylko, że nie wiedziała nawet, co rzuciła. Oj, Deyu, Deyu… Sesja została jednak wydłużona, ku zachwytowi nie tylko dziewczyny, ale i większości studentów nieszczęsnej Akademii Uroków, którzy rzucili się w wir nauki, jak nigdy wcześniej. Sama Deya zaliczyła wszystkie egzaminy, co pozwoliło jej zostać na uczelni.


W międzyczasie w mieście zaczyna dochodzić do dziwnych morderstw młodych dziewczyn łudząco przypominających Deyę, szkoła przechodzi radykalne zmiany, a magister Tier z jakiegoś powodu zaczyna bardzo interesować się panną Riate. 


„Akademia Uroków. Lekcja pierwsza: Nie przeklinaj dyrektora swego” to młodzieżowe połączenie romansu, fantasy i kryminału. To, jak już pisałam, nie jest książka, która dąży do bycia jakimś arcydziełem, wręcz przeciwnie. Jest lekka, prosta i przyjemna w odbiorze, idealna na odstresowanie się po ciężkim dniu. Przy tym wszystkim jest po prostu bardzo dobra, choć niepozbawiona wad.


To, co podoba mi się najbardziej, to samo przedstawienie tytułowej akademii, które jest wyjątkowo realistyczne, przynajmniej jak na ten gatunek literatury. Gdyby usunąć z książki wątek fantastyczny, czułabym się wręcz tak, jakbym czytała opis naszych placówek, nie tylko uczelni, ale nawet i liceów. Czytając, nieraz chichotałam z tego, jak bardzo prawdziwe i znajome były sytuacje i opisy dotyczące szkoły. Studenci AU to ludzie bez większych ambicji. Nauczycielom się nie chce. Wszyscy uczniowie żyją od sesji do sesji, czasami tylko przejawiają zainteresowanie zajęciami, a ulubionym zajęciem studentek jest podziwianie przystojnego dyrektora ćwiczącego rano szermierkę. Oczywiście z daleka. Rozmowy z nauczycielami, prace domowe… No po prostu idealnie oddanie szkolnej rzeczywistości.


Niesamowicie przypadła mi też do gustu przemiana dotycząca Akademii. Otóż widzicie, z pewnego powodu Imperator zdecydował, że AU zostanie szkołą wojskową, ku początkowej rozpaczy, a późniejszemu zachwytowi uczniów oraz profesorów. Dlaczego? No powiedzmy sobie szczerze, kto by chciał rano ćwiczyć… Ale poza tym dochodzi do wielu istotnych zmian na plus, takich jak stypendium dla uczniów, zwiększenie bezpieczeństwa w szkole, zajęcia praktyczne czy zwiększenie ilości specjalizacji, przez co studenci niekoniecznie będą już „przegrywami” pracującymi w biurze państwowym. 


Całkiem dobrze wypada też wątek kryminalny, który jest prosty i całkiem sensowny, choć przez pierwszą część książki przejawia się bardziej w tle. Wątpię, co prawda, by przeszedł w takiej formie w książce skierowanej dla starszych odbiorców, ale nie jest aż tak naciągany, by bardzo to przeszkadzało. Jest tajemniczo, czasem niepokojąco, czasem zabawnie, a już na pewno z odpowiednią dawką przygody i wydarzeń pchających fabułę do przodu i spajających na końcu wątki w jedno. I chociaż dzięki rozpisce bohaterów z przodu dość szybko sama ułożyłam sobie w głowie poprawny przebieg tej swoistej intrygi (a i bez niej bym sobie poradziła, po prostu pewnie bym nie pamiętała imion bohaterów), to nadal jest… cóż, jest dobrze.


A co z częścią romantyczną? Cóż, jest nieco… naiwna. Przynajmniej to słowo jako pierwsze przychodzi mi do głowy. Momentami jej rozwój nie do końca mi się podobał, ale ostatecznie wypada raczej na plus. W innej książce niemal na pewno byłabym przeciwko, ale mamy tu do czynienia z raczej młodzieżowym, lekkim fantasy, gdzie nie przeszkadza zbytnio to, jak jest prowadzona. Po prostu pasuje do formy książki. Starsi czytelnicy mogą nieco kręcić głową, momentami odrobinę krzywić się i myśleć o tym, że strzeliliby Tierowi w twarz, a czasem uśmiechać się ze zrozumieniem na widok lekkiej swoistej naiwności, ale zasadniczo widziałam znacznie gorzej poprowadzone wątki romantyczne. Nie jest to najlepsza i najzdrowsza relacja, jaką widziałam, ale ma jeszcze spore szanse wyjść na dobrą drogę, szczególnie że w tym tomie widzimy dopiero początki. No i tak naprawdę nie wiemy, w jakim stopniu na zachowanie magistra wpływa klątwa, a jak bardzo fakt, że jest po prostu, jak to określiły kiedyś nawet panie zajmujące się przekładem, socjopatą. 


Nie no, spokojnie, to akurat żart, nie jest aż taki zły. Jego zachowanie czasami irytowało i ani trochę mi się nie podobało, ale momentami widać w nim miłego i zabawnego, zakochanego mężczyznę (szczególnie uwielbiam sceny z Rianem sprzątającym naczynia, przy których wyłam ze śmiechu). Ogólnie jest postacią, co do której mam dość mieszane uczucia, choć przez większość czasu raczej go lubię. Czasami odnosiłam wrażenie, że mam do czynienia z dwiema osobami w jednym ciele. Na pewno jest dobrym dyrektorem i całkiem przyzwoitym człowiekiem pod niektórymi względami. Ale partnerem? To się jeszcze okaże. 


Sama Deya to bohaterka sympatyczna i w wielu przypadkach zachowująca się sensownie, choć bardzo emocjonalna. Czy ją polubiłam? Na pewno nie mam nic przeciwko niej i całkiem przyjemnie śledzi się jej losy, ale bardziej podpasowały mi bohaterki drugoplanowe, takie jak Dara, Veris, Riaya czy nawet Ayeshessi. Ta ostatnia pojawiła się dosłownie tylko na moment, ale i tak miała bardzo dobrze zarysowany charakter. Zresztą właśnie to trzeba tu pochwalić – nawet drugoplanowi czy epizodyczni wręcz bohaterowie nie są płascy, a w zdecydowanej większości czymś się wyróżniają i zapadają w pamięć. 


Moim ulubieńcem jest jak na tę chwilę Ellochar, dyrektor Szkoły Sztuk Śmiertelnych. Szkoda tylko, że było go tak mało, bo to naprawdę ciekawa postać, z genialnie zarysowanym charakterem, którego nie da się nie polubić chociaż odrobinę. 


Bardzo przypadł mi też do gustu trzeci z najbardziej wyróżniających się męskich bohaterów, czyli Jurao, oficer marzący o założeniu własnego biura detektywistycznego. To wyjątkowo sympatyczna postać i gdyby nie istnienie Ellochara, pewnie zostałby moim ulubieńcem. 



Pozwolę sobie podsumować tę recenzję. Jeśli lubicie fantasy z mocnym naciskiem na wątki romantyczne, relację romantyczną z różnicą wieku lub na polu nauczyciel-uczeń, to niemal na pewno „Akademia Uroków” wam się spodoba. Tak samo, jeśli szukacie lekkiej, krótkiej i zabawnej powieści na leniwe letnie popołudnie. Lub jakiekolwiek inne popołudnie. Albo ranek… ech, wiecie, o co mi chodzi. Po prostu mamy tu naprawdę dobrą, niewymagającą historię. Jeżeli oczekujecie czegoś naprawdę wysokich lotów, raczej się rozczarujecie, ale w każdym innym przypadku koniecznie kupcie i czytajcie! Przede wszystkim dlatego, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrze wydaną i genialnie przełożoną historią, przy której trudno nie bawić się dobrze. 


Komentarze

Popularne posty