Recenzja książki "Morska pogoń" autorstwa J. Flanagana

    Mojemu czytaniu twórczości Johna Flanagana zawsze towarzyszy pewien sentyment. Mimo że już dawno wyrosłam z takich młodzieżówek, przewracam oczami na całą masę uproszczeń i skrótów fabularnych, to zawsze wracam do "Zwiadowców". Za serią „Drużyna” przepadam trochę mniej, ale nadal nie mogłam przejść obojętnie koło kolejnego tomu wydanego w naszym kraju, już aż dziewiątego, czyli „Morska pogoń”.


    

    Opis od wydawcy:

    Po latach grabieży i napaści Skandianie, na mocy zawartych traktatów, pełnią funkcję strażników Morza Białych Sztormów. Pilnują bezpiecznej żeglugi handlowych jednostek i walczą z piratami w każdej, najmniejszej nawet zatoczce. Ale nie wszystkim się to podoba.

    Kiedy wrogowie napadają na Hallasholm, uszkadzają każdy zdatny do żeglugi statek i kradną dumę skandiańskiej floty, ,,Wilczy Wicher’’, okręt oberjarla Eraka. Na szczęście dla wszystkich jest jeszcze nadzieja. Nowa wersja starej ,,Czapli’’, dłuższa i mocniejsza od poprzedniczki, tym razem nie cumowała w porcie. Hal chciał wprowadzić poprawki do konstrukcji, więc tymczasowo zostawił okręt w warsztacie przy Wschodnim Strumieniu. Okazało się, że napastnicy go nie znaleźli.

    Hal i załoga ,,Czapli’’ – wraz z oberjarlem Erakiem – ruszają na poszukiwanie ,,Wilczego Wichru”. Ale kiedy odkrywają, że złodzieje używają okrętu do plądrowania statków i miast, za co obwiniają Skandian, Hal zdaje sobie sprawę, że piraci mają jakiś złowieszczy plan.

    Załoga ,,Czapli’’, pomimo mniejszej liczebności, jest zdeterminowana i gotowa do działania. Wszystko wskazuje na to, że na morzu rozegra się wielka epicka bitwa…


    Nie mogę zacząć inaczej niż od stwierdzenia, że gdyby postacie myślały, to książka skończyłaby się na pierwszym rozdziale. Dosłownie. Jako dorosły czytelnik od razu widzisz, do czego fabuła prowadzi i dostrzegasz, jakie problemy będą miały potem postacie, bo nie pomyślały o czymś. Oczywiście tak jak i główni bohaterowie nie myślą, tak samo i nie robią tego przeciwnicy. Momentami miałam ochotę wysłać nasze morskie wilki na nauki do Uhtreda z „Wojen wikingów”. 

    Przykład? Podczas kradzieży okrętu Eraka nasi przeciwnicy tylko niegroźnie uszkadzają inne statki. Tak, że dzień i mają pogoń na karku. Czemu by ich nie spalić i nie pozbyć się problemu na długo? I co z tego, że wtedy Skandianie zorientują się od razu, skoro nie będą mieli i tak czym ich gonić? Ale no cóż, trzeba zostawić furtkę, bo przecież książka nie miałaby sensu, gdyby dogonić się ich nie dało.

    Inny przykład? Ukradli ci statek. Po co? Najbardziej prawdopodobne od razu jest to, żeby potem napadać na nim innych i popsuć ci dobre imię twojego kraju. Może by tak napisać kilka listów do innych władców i uprzedzić, że może być pewien problem i to nie ty łamiesz traktaty? Ależ po co.

    Takich rzeczy była cała masa, ale nie przeszkadzały mi jakoś w czytaniu. Po tylu książkach autora przyzwyczaiłam się do tych uproszczeń fabularnych.


    Książka jest krótka, więc od razu wiedziałam, że dostaniemy jedną z dwóch opcji – albo sztuczne rozdmuchanie fabuły, żeby podzielić ją na dwie książki, albo jednowątkowość i nagłe przyspieszenie akcji w końcówce i zakończenie z tych „nagle i oby jakoś zamknąć”. Tutaj dostaliśmy drugą opcję. Całość opiera się na tytułowym pościgu, a potem w końcówce problem jest błyskawicznie rozwiązany.


    Jeśli już czytaliście książki tego autora, to zapewne wiecie, że niezbyt potrafi w wątki romantyczne. Tutaj mamy kolejny tego przykład, czyli w założeniu zwrot akcji – zaręczyny między Lydią i jednym z członków drużyny. Cóż, szkoda że takiego zakończenia spodziewałam się już z sześć książek z serii do tyłu. Budowanie ich relacji jest na poziomie tego, gdy w „Zwiadowcach” nagle dowiadujemy się losowo, że Halt weźmie ślub.


    Nie będę jednak ukrywać, że przy czytaniu towarzyszyła mi odrobina nostalgii. Razem z Erakiem i Thornem wspominałam „stare, dobre czasy”. Jeśli jednak liczycie tutaj na jakiś rozwój postaci, to się rozczarujecie. Mam wrażenie, że już kolejny tom stoją w miejscu.


    Mimo wszystko naprawdę lubię humor Flanagana, mimo że jest powtarzalny. Bawiły mnie więc rozmowy bliźniaków, okropne sagi Jaspera czy podchody Kluf i Eraka o laskę. Mam wrażenie, że jednak w tej części nie było jakoś tego humoru dużo.


    W książce zdarzały się błędy i nie mówię tutaj nawet stricte o literówkach. Jedna postać wręcz dokładnie się teleportowała, bo komuś pomyliło się imię. Nie wiem, czy winę ponosi tutaj autor, tłumacz, czy korekta/redakcja, ale zdecydowanie prychnęłam śmiechem.


    Zdecydowanie „Morska pogoń” nie jest wybitną książką. Na pewno za jakiś czas zleje mi się z innymi z serii i nie wyróżnia się niczym szczególnym. Mimo wszystko nadal lubię styl autora, a czyta mi się to nad wyraz szybko i przyjemnie. Sama się sobie dziwię, ale ile bym wad nie widziała i nie narzekała, to założę się, że jeśli wyszłaby kolejna część, to i tak popędziłabym po nią do księgarni.

Komentarze

Popularne posty