Recenzja książki „Światło Jedi”

„Gdy mówiło się, że spróbuje się czegoś dokonać, ludzie słyszeli zazwyczaj obietnicę, że coś się zrobi - a jeśli nie osiągnęło się tego celu, wszyscy zaczynali uważać, że poniosłeś porażkę. I winili cię za to, że w ogóle śmiałeś spróbować.”

„Światło Jedi” czytałam już jakiś czas temu, ale jakoś wcześniej nie było okazji, by powiedzieć więcej. Teraz akurat czytam kolejne części, więc uznałam, że warto najpierw wspomnieć o tej. Nie planowałam w sumie zagłębiać się w Gwiezdne Wojny, nawet te książkowe, ale pozycję wygrałam przypadkiem po wzięciu udziału w konkursie (nawet nie zrobiłam tego na poważnie, ale kto normalny gardzi darmową książką?). I w sumie muszę przyznać, że bardzo dobrze się złożyło, bo książka jest na naprawdę dobrym poziomie. Takie mocne 8/10 za całokształt, a 10/10 za protagonistów.

AUTOR: Charles Soule

TYTUŁ ORYGINAŁU: „Light of the Jedi” 

WYDAWNICTWO: Olesiejuk 

LICZBA STRON: 478

ROK WYDANIA: 2021

GATUNEK: science fiction 

Okładka jest przepiękna, chociaż niestety dość łatwo się brudzi, szczególnie biały grzbiet. A co z opisem? 

„NA DŁUGO PRZED NASTANIEM NAJWYŻSZEGO PORZĄDKU, PRZED IMPERIUM I WOJNAMI KLONÓW…

JEDI OŚWIETLALI GALAKTYCE DROGĘ W WIELKIEJ REPUBLICE.

To złota era w dziejach galaktyki. Nieustraszeni nadprzestrzenni zwiadowcy wciąż poszerzają terytorium Republiki aż do najodleglejszych gwiazd. Światy prosperują pod oświeconym przywództwem senatu, a wszędzie panuje pokój, zaprowadzony dzięki mądrości i sile członków znamienitego zakonu użytkowników Mocy, zwanych Jedi. W szczytowym okresie ich służby wolni obywatele galaktyki wierzą niezłomnie w ich zdolność do stawienia czoła każdej przeszkodzie, nieważne, co przyniesie los. Jednak nawet najjaśniejsze światło tworzy cienie, a niektórych z przeszkód nie da się pokonać pomimo największych starań.

Gdy przerażająca katastrofa w nadprzestrzeni rozdziera okręt na strzępy, chmura szczątków pędzących z niezwykłą prędkością zagraża bezpieczeństwu całego układu. Nim jeszcze wybrzmi echo komunikatu z prośbą o pomoc, Jedi spieszą już na ratunek. Okazuje się jednak, że skala potencjalnej tragedii może przerosnąć nawet ich. Podczas gdy deszcz śmierci i zniszczenia grozi skruszeniem pokojowego sojuszu, który z takim trudem pomagali budować, Jedi muszą zaufać Mocy i pozwolić, by poprowadziła ich w dniu, w którym najmniejsza pomyłka może kosztować życie miliardów istot.

Jedi stawiają mężnie czoła klęsce, tymczasem poza granicami Republiki czai się nowe, śmiertelne niebezpieczeństwo. Katastrofa nadprzestrzenna może mieć znacznie poważniejsze konsekwencje, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W mroku zaś, z dala od blasku ery oświecenia, czyha nowy wróg i kryje się sekret, który może zasiać strach nawet w sercach Jedi…” 

Zacznę tak: to bardzo dobra książka, którą czytało mi się bardzo trudno. Soule pisze niewątpliwie świetnie i nie można mu odmówić umiejętności, ale jego styl to jeden z tych, które nie wciągnęły mnie od pierwszej strony, a dopiero po jakimś czasie. Na pewno nie pomagały też w tym liczne, choć potrzebne, zmiany perspektyw, które następowały praktycznie co rozdział. Kiedy już pochłonął mnie jakiś wątek, pojawiał się przeskok do kolejnego i trochę trwało, zanim ten wcześniejszy wrócił. Brzmi jak wada, prawda? Może i tak, szczególnie w większości powieści, ale „Światło Jedi” jest książką, która rozpoczyna erę THR, więc i musi przedstawić wiele wątków pociągniętych później w reszcie publikacji. W sumie jednak mimo tych przeskoków w pewnym momencie naprawdę się wciągnęłam i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam czytać. 

No dobra, skoro już na wstępie ponarzekałam i tak naprawdę omówiłam praktycznie wszystkie główne wady, to może teraz nieco o samej fabule. Tak naprawdę od razu widać, że to początek czegoś wielkiego. Chociaż udaje się częściowo poradzić z wynikami katastrofy, jej źródło pozostaje nieznane, tak samo jak nie wiadomo, na ile tak naprawdę stać antagonistów, którzy na pierwszy rzut oka wydają się tylko zwykłymi piratami. Jedi zmuszeni są błądzić we mgle, tak naprawdę nieświadomi tego, jak wielkie niebezpieczeństwo nad nimi zawisło. „Światło Jedi” to swoisty wstęp do ery Wielkiej Republiki, który zapoznaje czytelnika z ważnymi postaciami i pokazuje początek największego wyzwania, z którym muszą zmierzyć się ówcześni Jedi. 

Głównych bohaterów jest kilku: padawan Bell ze swoim mistrzem, Lodenem, mistrzyni Avar Kriss czy główny antagonista, Marchion Ro, to ci, którzy przychodzą na myśl od razu, jednak ważną rolę w tekście pełni znacznie więcej postaci. Nie sposób nie polubić chociaż jednej z nich (po prostu nie uwierzę, że jest ktoś, kto nie przepada za Porterem albo uroczą, chociaż niebezpieczną Żarką). Bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, w znacznej większości mają dobrze zarysowane charaktery, swoje plany i marzenia, nie są tylko kukiełkami mającymi zapełnić tło. Nawet wypowiadane przez nich kwestie są opracowane w taki sposób, by ukazać osobowość postaci i prawdopodobnie po usłyszeniu wyrwanego z kontekstu dialogu mogłabym strzelić całkiem trafnie, kto wypowiada daną kwestię. Szczególnie jeżeli byłaby to rozmowa Portera z wierzchowcem.

Chociaż w przypadku postaci drugoplanowych, tak gdzieś w trzecim rozdziale człowiek przestaje się do nich przywiązywać, jeżeli nie są Jedi albo kimś innym potencjalnie ważnym. Czemu? Bo książka zaczyna się od spektakularnej katastrofy, a to dopiero początek. Istoty giną tu masowo, Soule beztrosko wręcz rzuca kolejnymi liczbami, ilość zmarłych można zapisać w milionach. Wśród nich są też tacy, którzy mieli swoje pięć minut i zaskarbili sobie moją sympatię. Wydaje mi się, że on i Cavan robią jakieś zawody, kto zabije więcej osób i dawno już pogubili się w tym, który prowadzi.

Moją ulubienicą bezsprzecznie jest Avar, chociaż to postać, którą nie każdy polubi. Ba, jestem pewna, że większość osób ma do niej stosunek neutralny lub niechętny. To jednak z pewnością odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku: obowiązkowa, twardo stąpająca po ziemi i w całości oddana sprawie, a przy tym dbająca nie tylko o to, by osiągnąć cel, ale i uratować jak najwięcej istnień. Z niesamowicie pomysłowym, dość buntowniczym Elzarem pełnią duet idealny. Relacje między bohaterami przedstawiono zresztą w bardzo realistyczny sposób, a ich uczucia wydają się autentyczne. 

Główne zagrożenie, Nihilowie, są okrutni, niesamowicie niebezpieczni i, co najgorsze, niemożliwi do wyśledzenia. W książce czuć, że Jedi mają się czego obawiać, co jeszcze bardziej podkreśla perspektywa przywódcy tych kosmicznych łupieżców. Ro to geniusz, co jest naprawdę dobre w tej historii, chociaż na dłuższą metę może irytować, szczególnie jeżeli nie znajdzie się ktoś mogący mu dorównać. Wszak zabawa w kotka i myszkę jest fascynująca, ale tylko przez krótki czas; jaka w niej rozrywka, jeżeli ofiara nie może się w żaden sposób obronić, nie mówiąc już o próbie zmiany zasad gry? Ogólnie, jeśli chodzi o antagonistów, nie są to fajne drengiry, ale też nie Sithowie, co dla odmiany zdecydowanie cieszy, bo ile można wałkować jedno i to samo. To prawdziwe, realne zagrożenie mogące zmienić w gruz całą Republikę.

Wspomnę jeszcze, że polskie tłumaczenie jest bardzo dobre, przeszkadzało mi tylko słowo „ziomkowie”, które nijak nie pasowało do klimatu historii. Na szczęście padło tylko kilka razy, a poza tym całość jest na wysokim poziomie, nawet literówek nie dojrzałam. 

Ubawiłam się też nieco przy kwestiach astrofizycznych, ale fabuła ma miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce, może panowały tam inne prawa? Zresztą to science fiction, nie literatura faktu, a drobne (i te mniej drobne) nieścisłości nie odbierały uroku samej lekturze.

Podsumowując, bawiłam się naprawdę dobrze i uważam, że mimo kilku wad to świetna książka. Nie spodziewałam się tak wysokiego poziomu, więc to bardzo pozytywne zaskoczenie. To dojrzała, momentami dość ciężka książka skierowana typowo do dorosłych i starszej części młodzieży, otwierająca erę w świecie Gwiezdnych Wojen zapowiadającą się wyjątkowo dobrze. 

Komentarze

Popularne posty