Recenzja książki „Dziewczę z sadu”
„Miał wrażenie, że ta cudowna muzyka dobywała się wprost z duszy niewidocznego skrzypka, wypowiadającej się po raz pierwszy tymi lekkimi, delikatnymi tonami – duszy oczyszczonej ze wszystkiego, co zmysłowe i ziemskie.”
Jako dziewczynka w wieku około 10-13 lat byłam wręcz fanką książek Lucy Maud Montgomery. Zaczęło się oczywiście od „Ani z Zielonego Wzgórza”, a potem zaczęłam czytać kolejne książki tej autorki. I chociaż w pewnym momencie moja faza na przygody rudowłosej dziewczyny z Avonlea minęła (mniej więcej wtedy, gdy ta wyszła za mąż i założyła rodzinę), to wciąż bardzo lubiłam inne jej książki. Do niektórych zresztą niedawno wróciłam i dlatego pojawia się ta recenzja.
AUTOR: Lucy Maud Montgomery
TYTUŁ ORYGINAŁU: Kilmeny of the Orchard
WYDAWNICTWO: Optimus
LICZBA STRON: 109
ROK WYDANIA: 1989
GATUNEK: romans, literatura młodzieżowa
„Historia niemej dziewczyny, w której zakochuje się pewien młodzieniec.
Książka tym razem pisana jest z punktu widzenia młodego mężczyzny. Młody Eryk Marshall opuszcza rodzinne Queenslea i na prośbę starego przyjaciela obejmuje posadę nauczyciela w miejscowości Lindsay położonej na wyspie Księcia Edwarda. Tam poznaje prawdziwą miłość, a także dowiaduje się jak potężna może być zawiść.”
„Dziewczę z sadu” to jedna z pierwszych książek autorki, co dobrze widać. I niestety nie jest to powieść jakoś szczególnie udana, a kogoś, kto nie miał do czynienia z innymi pozycjami autorki, mogłaby nawet nieco odstraszyć. Jest dobra dla dzieci, ale jeśli ktoś z was pominął tę książkę, to nie ma czego żałować.
No dobrze, ale o czym w ogóle opowiada „Dziewczę z sadu?”. Książka ta, znana też jako „Kilmeny ze starego sadu” to króciutka historia młodego mężczyzny, który przyjechał na wyspę Księcia Edwarda, by objąć tam tymczasowo posadę nauczyciela na miejsce chorego przyjaciela. Eryk, bo tak ma na imię nasz bohater, jest wręcz ideałem – przystojny, inteligentny i z nienagannymi manierami.
Pewnego dnia podczas spaceru po okolicy spotyka w starym sadzie nieznajomą dziewczynę, jak się potem dowiaduje, Kilmeny Gordon. Kilmeny to osoba dość nietypowa – rodzina całe życie trzymała ją w odosobnieniu, przede wszystkim z powodu tego, że dziewczyna nie mówi. Kobieta jednak pięknie gra na skrzypcach i okazuje się całkiem bystra, choć momentami przypomina dziecko. Często to ostatnie zresztą podkreśla Eryk, którego oczami poznajemy historię.
Oczywiście ta dwójka się zakochuje, bo jakże by inaczej? W tle za to mamy rodzinną tajemnicę, Boską karę i oczywiście niepełnosprawność Kilmeny, która najwyraźniej w tamtych czasach całkowicie dyskwalifikowała ją jako osobę mogącą funkcjonować w społeczeństwie. Ale cała historia kończy się dobrze, spokojnie.
Cała powieść jest bardzo krótka i naiwna, nieco baśniowa. Dlatego nadaje się bardziej dla młodszych czytelniczek. Gdyby jednak o to chodziło, nie przeszkadzałoby mi to, bo każdy potrzebuje od czasu do czasu takiej odrobiny naiwności, cukierkowej wręcz historii z dobrym zakończeniem, ukazującej, że miłość i dobro zawsze zwyciężają.
To, co uderza mnie najbardziej, to traktowanie Kilmeny. Wszyscy tak naprawdę zachwycają się tylko jej urodą. Ojciec i przyjaciel głównego bohatera chcą, by ten znalazł sobie odpowiednią żonę, dobrze wykształconą, ładną, obytą w towarzystwie – taką, która mogłaby godnie zastąpić zmarłą matkę Eryka jako pani domu. Wystarczy im jednak jedno spojrzenie na Kilmeny, a uznają ją za idealną. Dlaczego? Oczywiście przez jej urodę. Nagle nie liczy się nic innego. Dziewczyna zostaje sprowadzona do roli ślicznej, porcelanowej laleczki, a przy tym wszystkim cały czas podkreśla się jej lekką dziecinność i naiwność. Całe szczęście wujostwo Kilmeny na końcu książki decyduje się najpierw posłać ją do szkoły, a dopiero później wydać za mąż. Szkoda tylko, że jej narzeczonego śmieszy myśl o dziewczynie w szkole.
Odnoszę wrażenie, że w całej historii zapomina się, że Kilmeny jest przede wszystkim żywym człowiekiem, a nie jakimś odległym, wyobrażonym obiektem westchnień. Być może wynika to z tego, że Montgomery napisała „Dziewczę z sadu” z perspektywy mężczyzny i nie miała pojęcia, jak inaczej to zrobić. Wyraźnie brakuje tu nieco wiedzy i zrozumienia tego, jak pisać męską postacią. Możliwe, że to kwestia czasów.
Zabolało mnie też nieco to, jak potraktowano postać Neila. Jego złe czyny i charakter tłumaczy się tylko i wyłącznie włoskimi korzeniami, co momentami nosiło wręcz znamiona lekkiego rasizmu. Tak, jakby to, że jego biologicznymi rodzicami byli wędrowni Włosi, sprawiało automatycznie, że nie wyrośnie na porządnego chłopca. W dodatku w pewnym momencie jego opiekunowie stwierdzają, że byli dla niego za dobrzy, bo traktowali go jak własnego syna, chociaż został przygarnięty. A jak inaczej mieliby robić? Skoro go adoptowali, mieli obowiązek traktować go jak własne dziecko, a nie tak, jakby był gorszy. Wiem, że to były inne czasy, ale nadal boli mnie to podejście.
Wydaje mi się, że „Dziewczę z sadu” ma dwie zasadnicze wady. Pierwsza to to, że napisano ją z perspektywy mężczyzny, a druga to długość. Książka ma naprawdę duży potencjał, ale wszystko jest zbyt szybkie i powierzchowne. Mimo to uważam, że ze swoją baśniowością i lekką naiwnością jest dobra dla młodszych czytelniczek. Dla tych starszych już niekoniecznie, chociaż nadal stanowi lekką, niezobowiązującą lekturę, przy której można się całkiem dobrze bawić. W moim przypadku powrót po latach nie był zbyt udany i moją ulubioną książką autorki już chyba na zawsze pozostanie „Błękitny zamek”, ale jeżeli ktoś szuka prostej, szybkiej książki i nie oczekuje arcydzieła, to może być całkiem zadowolony.
Komentarze
Prześlij komentarz